Jadwiga Anna Łużyńska
– Przyjaźń pana z Krzysztofem Zanussim zawiązała się podczas studiów w Szkole Filmowej w Łodzi?
Krzysztof Kieślowski
– Trochę później. Poznałem go w Szkole Filmowej, ale nie należałem do kręgu jego przyjaciół, dlatego że kiedy ja przyszedłem na pierwszy rok studiów w 1964 r., on był już na trzecim. Istniała wtedy wielka przepaść między nic nie znaczącymi studentami pierwszego roku, a tymi z lat starszych, którzy stanowili arystokrację studencką. Krzysztof szczerze nie cierpiał tej szkoły i pod koniec studiów starał się jak najrzadziej w niej bywać, jeżeli tylko było to możliwe. Dlatego widywaliśmy się bardzo rzadko. Bliżej poznałem go, kiedy przyszedł do zespołu „TOR”, gdzie pracował. Potem zaprzyjaźniliśmy się.
– Co panów zbliża do siebie poza pracą w filmie?
– Racjonalny pogląd na świat.
– Które z czynników osobowości Krzysztofa Zanussiego są – pańskim zdaniem – najbardziej twórcze dla jego pracy, życia?
– Sądzę, że te, które pieczołowicie ukrywa, tzn. wszelkiego rodzaju uczucia, namiętności i emocje.
– To samo mówi pan o Krzysztofie Zanussim w poświęconym mu dokumentalnym filmie Grażyny Banaszkiewicz z serii Polacy: „Krzysztof Zanussi. Struktura człowieka”.
– Możliwe, nie pamiętam.
– Czy o niechęci do odsłaniania tych warstw osobowości i stanów psychicznych przesądziło może chłodne emocjonalne wychowanie Krzysztofa Zanussiego?
– Nie szukałbym przyczyn tego w wychowaniu. Matka Krzysztofa jest osobą bardzo emocjonalną i bardzo czułą. Ukrywanie emocji i namiętności wypływa u niego z innego źródła, tzn. z potrzeby bycia silnym, z poczucia, że tylko silni wygrywają. Taki jest sąd potocznej opinii i taki jest obraz świata. Mój pogląd jest inny, uważam, że okazywanie własnych słabości i niepowodzeń zbliża nas, ludzi, do siebie. Ale Krzysztof, jak przypuszczam, myśli inaczej. Sądzi, że do innych ludzi nie należy się nadto zbliżać, a tym bardziej okazywać im swoje słabości.
– Dlaczego Krzysztof Zanussi miałby uważać to, co tak bardzo ludzkie w człowieku – uczucia i namiętności – za słabości człowieka?
– Dlatego, ze w tej sferze ludzie doznają najwięcej klęsk. Przynosi je każdy dzień.
– A może w emocjonalnym zbliżeniu Krzysztofa Zanussiego ze światem zewnętrznym przeszkadza jego poczucie osobności, odmienności, o którym mówi niekiedy w ogólnych kategoriach?
– Jeżeli można o tym mówić, to rzeczywiście tylko w kategoriach ogólnych. Nie sądzę, żeby był on tak odmienny.
– Co wobec tego stanowi pewną delikatną barierę jego pełnej komunikacji z innymi?
– Strach. Strach, który kieruje większością naszych ludzkich zachowań, a więc kieruje także zachowaniami Krzysztofa. Strach przed okazaniem się śmiesznym i sentymentalnym.
– Bohater filmów Zanussiego zmagający się z problemami nurtującymi współczesnego człowieka jest subtelnie naznaczony pewnymi cechami i rozterkami właściwymi dla reżysera. Jaki portret Krzysztofa Zanussiego można by naszkicować, opierając się na jego filmach?
– Tu trzeba mówić o dwu portretach. W niektórych filmach jest to portret założony przez niego jako prawdziwy – wszyscy chcemy mieć taki portret – ale on nie jest prawdziwy, lecz kreowany. W innych filmach jego osobowość odciska się bardziej prawdziwym, bardziej szczerym portretem.
– Czy mógłby pan opisać dokładniej każdy z tych portretów? Krzysztof Zanussi w rozmowach z widzami nie stroni od dokonywania pewnych rozróżnień miedzy bardziej i mniej bliskimi sobie bohaterami jego własnych filmów.
– Wydaje mi się, ze najbardziej poruszający i, wbrew pozorom – szczery Krzysztof jest wtedy, kiedy – prawie tego nie zauważając – dotyka spraw ludzkich, jak w „Strukturze kryształu”, „Za ścianą”, „Barwach ochronnych”, „Dotknięciu ręki”. Gdy natomiast zajmuje się spekulacją, a zwłaszcza spekulacją na temat wiary – wtedy jest mniej przekonujący. Nie chcę przez to powiedzieć, że metafizyka nie jest tematem dla Zanussiego. Jest nim na pewno. Ale kiedy metafizyka zostaje zastąpiona teologią lub też zmienia się w konkret religijny to mamy chyba do czynienia z budowaniem własnego image’u, który Krzysztof chciałby zasugerować jako prawdziwy.
– Dlaczego część osób spośród środowiska filmowego nie pozostaje obojętna wobec Krzysztofa Zanussiego, a nawet odnosi się do niego z pewną rezerwą?
– Dlatego, że on mówi prawdę w sposób niekiedy brutalny, wprost. Prawda może się pojawić i być dobrze przyjęta tylko we właściwym dla niej czasie. Myślę, że Krzysztof jako człowiek bardzo inteligentny wcześniej niż pozostała część naszego środowiska zorientował się w zasadach, które będą obowiązywać w polskiej kinematografii. Zanim ktokolwiek zaczął przypuszczać, ze kino w Polsce jest zagrożone, on już to wiedział i wygłaszał te prawdy publicznie. Dlatego nie budzi sympatii części kolegów.
– We wstępie do opublikowanego w 1992 r. przez „Iskry” trzeciego tomu swoich scenariuszy Krzysztof Zanussi – dobrze zorientowany w dokonujących się zmianach w kulturze Europy – artykułuje pewne zwątpienie w możliwość i sens dalszego uprawiania autorskiej twórczości filmowej, od której, jak piszę, może przejdzie w przyszłości do tworzenia literatury pięknej. W panu nie znajdę takiego zwątpienia?
– Mam zwątpienie nieustające. U mnie jest to bardzo łatwo znaleźć.
– Gdyby pańskie zwątpienie pogłębiło się jeszcze bardziej – czy pan także pisałby literaturę?
– Nie będę pisać literatury, bo nie mam talentu.
– A co robiłby pan po zaniechaniu twórczości filmowej?
– Nic.
– Czy wobec zjawiska niedoceniania osiągnięć twórczych przez krytykę – tak było z pańskimi filmami „Dekalog” i „Podwójne życie Weroniki” – artysta może się odwrócić od kultury swojego kraju? O takim niebezpieczeństwie mówił Krzysztof Zanussi w rozmowie z dziennikarzem z „Nowej Europy”? On sam w „Dotknięciu ręki” wprowadza, między innymi, wątek buntu artysty wobec obcej mu kultury?
– Myślę, ze wobec takich faktów artysta powinien zachować się tak, jak zachował się, po okresie milczenia, bohater „Dotknięcia ręki” – robić swoje. I ja zachowuję się tak samo. Robię filmy. Tu, czy tam – to nie ma żadnego znaczenia. Jeżeli znajdują się ludzie, którzy kupują bilety i przychodzą do kina – a to znaczy, ze filmy zwracają koszty produkcji – to mogę robić filmy.
– Krzysztofowi Zanussiemu samo robienie filmów wydaje się nie wystarczać do poczucia twórczego spełnienia, ma potrzebę realizowania swojej osobowości także w innych, pozafilmowych sferach działalności…
– Rzeczywiście, samo robienie filmów Krzysztofowi nie wystarcza.
– A panu.
– Ja nie lubię pozafilmowych płaszczyzn działalności publicznej.
– Czy pan, wieloletni przyjaciel Krzysztofa Zanussiego, chciałby w nim coś zmienić, gdyby było to dopuszczalne i możliwe?
– Próbuję go zmienić od lat, ale na szczęście, bezskutecznie, bo nie chciałbym czuć się odpowiedzialny za to, gdyby rzeczywiście coś w sobie zmienił.
– Co pan ma na myśli?
– Uważam, że Krzysztof nadmiernie rozprasza się w pracy. Nie można jednocześnie robić filmów dużych, filmów mniejszych dla telewizji niemieckiej i jeszcze mniejszych dla telewizji katowickiej, a także oper, sztuk teatralnych i uprawiać różnych innych działań artystycznych. Krzysztof nie chce, czy też nie umie zrezygnować z tego rozproszenia. Napina mnóstwo spraw i realizuje tę spośród nich, która staje się możliwa do realizacji. W ten sposób wypełnia sobie cały czas, cały dzień, cała noc, wszystkie soboty i niedziele, wszystkie podróże – dokądkolwiek leci. Uprawia kwadraturę koła, tzn. spędza wolny czas na tym, żeby być zajęty po to, aby zająć sobie następny czas, który kiedyś mógłby być wolny. Strasznie trudno skupić się w takim biegu.
– Pan pracuje inaczej?
– Ja napinam jedna sprawę i staram się przeprowadzić ją do końca.
– Nie boi się pan, że film, kino może zostać ogarnięte w Europie kryzysem do tego stopnia, ze po prostu się skończy?
– Kino nie może się skończyć, ponieważ ludzie zawsze będą potrzebowali takiego miejsca, gdzie mogliby się zebrać w grupce i w ciemności obejrzeć jakąś historię, która ich poruszy. Ludzie zawsze szukali i będą szukali jakiegoś medium, które tę ich potrzebę zaspokoi. Kino, moim zdaniem, dobrze zaspokaja tę potrzebę i dlatego utrzyma się, mimo przeżywanego kryzysu. Obecny kryzys kina wynika z tego, że autorzy nie wiedzą, czego chce publiczność. Z kolei publiczność także sama nie wie, co chciałaby oglądać. Kiedy znajdzie się ktoś, kto będzie wiedział to, czego nie wie publiczność, kto to przeczuje czy też zrozumie – wtedy skończy się kryzys. Ludzie wrócą do kin.
Warszawa, 21 grudnia 1992 r.
– Minęło półtora roku od czasu tamtej rozmowy, która odbyła się podczas montażu pierwszej części pańskiej trylogii „Trzy kolory”, tzn. filmu „Niebieski”. Dzisiaj ma pan za sobą ukończoną całą trylogię. Podobnie jak „Dekalog” i „Podwójne życie Weroniki” jest ona oglądana przez wielomilionową widownie, w świecie. Najwybitniejsi krytycy światowego kina wysoko oceniają pańskie dokonania twórcze, piszą o nich eseje i książki. Powstało wiele poświęconych panu filmów dokumentalnych za granicą i liczne programy telewizyjne, także w Polsce. „Trzy kolory” zyskały uznanie ważnych międzynarodowych festiwali: „Niebieski” uhonorowano „Złotym Lwem” w Wenecji,
„Biały” „Srebrnym Niedźwiedziem” w Berlinie. „Czerwony”, wbrew oczekiwaniom jego producentów, a także znacznej części europejskich krytyków i – przede wszystkim – widzów, wprawdzie nie uzyskał nagrody na MFFF w Cannes, lecz cieszy się podobnie dużym, a może nawet większym zainteresowaniem odbiorców. Znając wszystkie pana filmy fabularne i większość dokumentalnych, zauważam konsekwencję w opowiadaniu się przez pana za takimi wartościami jak godność i wolność człowieka, sensowne przejście przez życie spełniające się w bezlitośnie upływającym czasie, w ograniczeniach biologicznych, kulturowych, społeczno-politycznych. Pokazuje pan rolę losu, przypadku w ludzkich spełnieniach i niespełnieniach, kładzie bardzo silny akcent na znaczenie miłości w życiu człowieka, którą chciałby pan widzieć jako piękną, wzniosłą, romantyczną, absolutną. W myślowej warstwie pańskich utworów, w operowaniu pewnymi wartościami opozycyjnymi, jak: młodość-starość, wartości materialne-wartości duchowe, życie-śmierć, a także w przywiązywaniu dużego, dokumentalnego znaczenia do szczegółu niektórzy krytycy dopatrują się podobieństwa do filmów Krzysztofa Zanussiego. Osobiście także to sygnalizowałam delikatnie, wyłącznie w odniesieniu do konfrontowania młodości ze starością, podczas konferencji prasowej po premierze filmu „Trzy kolory. Niebieski”, w kinie „Luna” w Warszawie 1 października 1993 r. Część krytyków idzie dalej w tych skojarzeniach. Jaki jest pogląd pana na te zbieżności?
– Nie zastanawiałem się nad tym. Gdybym jednak zaczął się zastanawiać, to, być może, zauważyłbym to pokrewieństwo. Nie mam na to obiektywnego spojrzenia. Z pani punktu widzenia, z obiektywnego punktu widzenia, jakieś elementy filmów Krzysztofa i moich łączą się, wydają się zbieżne „korzeniowo”, kulturowo lub też są podobne w rozwiązaniach. Ja tych podobieństw nie dostrzegam, ale możliwe, że pani ma rację. Po prostu nie mam na to obiektywnego spojrzenia i dlatego trudno mi się o tym odpowiedzialnie wypowiadać.
– Takie odczucia można odnaleźć m.in. w poświęconej panu książce Stanisława Zawiślińskiego. Zastanawiałam się, czy źródeł tych pokrewieństw nie należy upatrywać nie tylko w bliskości pokoleniowej i zbieżności pewnych elementów światopoglądu, lecz także we wpływie tradycji romantyzmu na twórczość obu panów.
– Możliwe. Nie uciekam przed takim porównaniem, ale też nie mogę powiedzieć, żebym dostrzegał jasno podstawy do jego przeprowadzania. Gdybym miał się zastanowić nad pewnymi zbieżnościami naszych filmów, to „Za ścianą” Krzysztofa lokowałbym w tym rodzaju konstrukcji, którą ma „Dekalog”. „Za ścianą” mieściłoby się w „Dekalogu” czy też odwrotnie. Jedno i drugie jest opowieścią intymną, o dwu osobach, które się spotykają w pewnych, trudnych, a nawet granicznych sytuacjach. Niektórzy krytycy uważają, ze sytuacje w moich filmach są bardziej wymyślone. Moim zdaniem one są bardziej dramatyczne, a niekoniecznie bardziej wymyślone.
– Jestem admiratorką pańskiej twórczości od jej początków, niemniej niektóre filmy, zwłaszcza ostatnie, odbieram jako wyraźnie konstruowane, na przykład „Trzy kolory. Czerwony”.
– Mam na to inny pogląd. Jeżeli traktuje się poważnie reżyserowanie filmu, którego produkcja pochłania olbrzymie pieniądze, to musi on być konstruowany.
– Chodzi mi o przestrzeń między konstruowaniem a nasyceniem własnymi emocjami. U Zanussiego zawsze występuje znaczny, choć głęboko skrywany, udział jego własnych przeżyć, odczuć, emocji, co krytycy daleko nie zawsze dostrzegają. Nie można chyba zrobić filmu poruszającego widzów bez zaangażowania własnych emocji? Jak to jest w przypadku pana?
– Oczywiście, ze robię filmy z zaangażowaniem emocjonalnym, ale jest wielu reżyserów, którzy nie angażują się emocjonalnie, tylko, po prostu, wykonują swój zawód. Moje emocje są przeniesione do filmów w takim stopniu i w taki sposób, że pani, że odbiorca nigdy ich nie zauważy. To jest moje, własne, intymne i ani nie mam tyle czelności, żeby to pokazywać innym, ani inni nie powinni szukać tego w moich filmach.
– Wykładnia pańskich filmów jest wpisywana przez pewną część krytyków w katolicką wizję świata, w katolicką optykę. Osobiście odbieram utwory pana inaczej, jako nie mające katolickich przesłań. Na przykład Sędzia z „Czerwonego” nie jest dla mnie Panem Bogiem, jak to odczytał m.in. Tadeusz Sobolewski.
– Sposób odczucia i odczytania filmu przez panią jest pani prywatną sprawą. Pani patrzy na film zgodnie ze swoją optyka, podobnie ja: robię film zgodnie z moją optyką. Każdy z nas, każdy człowiek ma jakieś swoje życie, przychodzi do kina lub staje za kamerą ze swoim zespołem przeżyć, doświadczeń, z własnym życiem.
– Czy w pańskim zamyśle Sędzia miał być Bogiem? Pisze pan jego imię z dużej litery: „Sędzia”. Byłby to bardzo zły, straszny bóg, którego naprawiają ludzie.
– Sędzia piszę się w scenariuszu z dużej litery, bo nie nosi imienia własnego. Można tę postać odbierać różnie, staram się stwarzać wiele możliwości odczytania. Każdą interpretację uznaję za dobrą, nie dyskutuję, chyba ze chodzi o jakiś motyw, którego interpretacja bardzo odbiega od moich założeń. W Polsce moje filmy są odczytywane jako odległe od katolicyzmu. Za granicą odwrotnie: jestem odbierany jako reżyser z katolickiej Polski, ale to z kolei wpędza zagranicznych krytyków w pewnego rodzaju pułapkę – nie mogą sobie poradzić z interpretacją moich filmów.
– W filmie Grażyny Banaszkiewicz, prezentującym sylwetkę Krzysztofa Zanussiego, mówi pan, jak bardzo wiele mu zawdzięcza, jak dużo pan dostał od niego, jak bardzo pomógł on panu uświadomić posiadanie tego, czego posiadania nie był pan świadom. Czy mógłby pan skonkretyzować te myśl, podać jakieś przykłady?
– Tego się nie da odnaleźć i określić precyzyjnie, bo z jednej strony to wynika ze wspólnego przeżycia przez nas wielu różnych spraw, z wielu wydarzeń, z którymi się obaj stykaliśmy i stykamy, z drugiej zaś – ze wspólnego myślenia o najróżniejszych sprawach związanych z funkcją Krzysztofa (tzn. z funkcją szefa Studia Filmowego „Tor”) i naszą przyjaźnią, która zaczęła się ponad dwadzieścia lat temu. Dostałem od niego tysiące rzeczy, ale nie sposób tego skonkretyzować, bo to wynika z całego ciągu życia, które bardzo często razem toczymy i w którym różne sprawy, jego i moje, przenikają się wzajemnie. Nasuwają mi się pewne przykłady anegdotyczne. Pamiętam, że kiedy Krzysztof zobaczył „Amatora”, którego montaż jeszcze był niedokończony, ale który miał już ułożoną dramaturgię, zawierał większość tworzących go elementów, zapytał mnie: „czy ty jesteś przygotowany na sukces?” Nie rozumiałem w ogóle o co mu chodzi, a on miał rację , bo „Amator” trafił w oczekiwania widzów w kraju i za granicą. Dopiero dzisiaj widzę o ile lat, o ile doświadczeń jestem czy też byłem od niego młodszy, chociaż kalendarzowo jestem młodszy od niego tylko o dwa lata. Krzysztof wiedział to, czego ja jeszcze nie wiedziałem: że wobec każdej sytuacji w życiu trzeba się określić psychicznie i taktycznie i że dotyczy to także tych sytuacji, które dopiero nadchodzą albo mogą nadejść.
– Czy tę dyrektywę odniósłby pan także do sfery życia osobistego?
– Tak, odniósłbym ją także do sfery życia osobistego niezależnie od tego, czy sam się do niej stosuję czy też nie stosuję w życiu osobistym. Ale przede wszystkim odnosi się ona do życia zawodowego.
– W filmie „Amator” wprowadził pan scenę spotkania z Krzysztofem Zanussim w amatorskim klubie filmowym. Jest tam on – sławny reżyser – przyjmowany jak objawienie i – co ważne – jak autorytet profesjonalny i moralny. W zawiązaniu do „Barw ochronnych” Zanussi mówi w tym epizodzie, że ludzie uczciwi nie mają szans w życiu, ale mówi także, że należy patrzeć krytycznie na rzeczywistość, jak również, że on także doświadcza pewnej ingerencji w to, co robi, że jednoosobowo nie można wszystkiego rozstrzygnąć. Dlaczego właśnie Zanussiego zaprosił pan do udziału w swoim filmie o ważnym przesłaniu społeczno-moralnym?
– Zrobiłem to z dwu powodów. Po pierwsze – byłem z Krzysztofem zaprzyjaźniony i wiedziałem, że mogę na niego liczyć. Po drugie – w Polsce tamtego czasu (tzn. Polsce lat siedemdziesiątych, kiedy najwyższą władzę sprawował I sekretarz KC PZPR Edward Gierek, a propaganda lansowała hasło sukcesu) Krzysztof był autentycznym znakiem i symbolem człowieka sukcesu. Odnosił sukcesy w kraju i za granicą, a przy tym jeździł do odległych małych miasteczek, żeby spotkać się z ludźmi, którzy chcieli z nim rozmawiać, wymienić myśli. Ja także jeździłem na takie spotkania, ale ja nie byłem takim symbolem jakim był on. Andrzej Wajda jeszcze wcześniej niż Krzysztof Zanussi odniósł sukcesy, ale nie miał ani czasu, ani ochoty na takie spotkania i ja także jego rozumiem. Krzysztof, jeżeli tylko mógł, zawsze jeździł tam, gdzie go wołano. I robi to do dzisiaj.
– Mimo głębokiego przeświadczenia, że robi pan filmy przede wszystkim dla widzów, trudno – patrząc z boku – oprzeć się wrażeniu, że robi je pan także na wielkie festiwale. Każdy z filmów tworzących „Trzy kolory” stawał do jednego z trzech najważniejszych festiwali w Europie.
– Myli się pani. Robię filmy dla widzów, ale liczę na to, że festiwale pomogą mi dotrzeć do większej liczby odbiorców. Wyłącznie o to mi chodzi. Nie znoszę stawania do festiwalu.
– Podczas XVII FPFF w Gdyni w 1992 r. zapytano wybitnego twórcę polskiego kina, którego film, prezentowany poza konkursem, został bardzo umiarkowanie przyjęty przez festiwalową publiczność, dlaczego powiela to, co robił wcześniej, naśladuje swoją własną estetykę, podczas gdy – mówiono – Krzysztof Zanussi, Krzysztof Kieślowski idą z duchem czasu, wciąż szukają nowego. Wyrażając uniwersalne problemy w odpowiadającej im formie sięgają po wybitnych zagranicznych aktorów, lokują akcje filmu w Polsce i za granicą,
wprowadzają dialogi w obcych językach, szukają nowej estetyki, adresują filmy do odbiorcy polskiego i obcego. Odpowiadając na to pytanie ów twórca podkreślił, że oto wraca z odległego kraju, w którym właśnie jego film powstały przed trzydziestu laty wzbudził znaczne zainteresowanie widowni i zarobił pokaźną sumę dolarów, które przeznaczy on na współfundowane muzeum. Nie ma natomiast – jak mówił – pewności, czy za trzydzieści lat ktoś będzie jeszcze się interesował filmami Krzysztofa Zanussiego i Krzysztofa Kieślowskiego. Jaki jest pański pogląd na tę sprawę?
– Może Andrzej Wajda ma rację. On zrobił dużo naprawdę dobrych filmów. „Kanał”, „Popiół i diament” – to były filmy bardzo twórcze, świeże, dynamiczne, miały dobrą estetykę, olbrzymią energię. W pewnym momencie rozwoju kina ich znaczenie w świecie było gigantyczne i na pewno zostaną one w historii kina. Czy filmy Krzysztofa Zanussiego i moje także zostaną w historii kina? Nie wiem, nawet się nad tym nie zastanawiałem. Nie upatrywałbym w wypowiedzi Andrzeja Wajdy czegokolwiek złego, czym miałbym poczuć się osobiście urażony. Ma prawo do wyrażania takiego poglądu.
– Dlaczego kobieta konstruowana w pańskich filmach staje się coraz mniej sympatyczna, nie dorasta do miłości, do mężczyzny?
– Nie rozumiem o czym pani mówi. Nie dzielę ludzi na mężczyzn i kobiety.
– Ale my – ludzie dzielimy się na mężczyzn i kobiety.
– Z pewnego punktu widzenia – tak, z innego – nie, bo dzielimy się także na ludzi dobrych i złych, zamkniętych i otwartych, głupich i mądrych. Nie zajmuje się podziałem ludzi na mężczyzn i kobiety.
– Co sprawia, że w tym samym filmie pokazuje pan miłość jasną, piękną i miłość przełamaną, ponurą?
– O którym filmie pani myśli?
– O „Czerwonym”
– Która miłość jest tam piękna i jasna?
– Ta domniemana, ta, która może się narodzić i spełnić?
– Tak, tam rzeczywiście może się spełnić miłość piękna i jasna.
– I równocześnie pokazuje pan miłość mroczną, w której kobieta, zdawałoby się kochająca, dopuszcza się ordynarnej zdrady, a pan artykułuje obrazem tę zdradę bardzo brutalnie. Także w „Białym” miłość jest boleśnie okaleczona. Jako kobietę – widza uderza mnie to, że zniszczenia miłości dokonuje kobieta romantycznie wręcz kiedyś zakochana, porzucając mężczyznę nieoczekiwanie, z przyczyn, powiedziałbym, biologicznych, zoologicznych.
– A pani myśli, że miłość składa się ze spacerów na plaży i deklamowania wierszy? Nie, miłość składa się także z rzeczy okropnych. Miłość ma swoją stronę jasną i piękna, do której wszyscy tęsknimy, ale doświadczamy także jej strony ciemnej: zdrady, zazdrości, cierpienia.
– W pańskich filmach zdrada ze strony kobiety jest zwierzęca.
– Dlaczego na ekranie zdrady nie miałyby być zwierzęce, skoro są zwierzęce w życiu? Skoro zdarzają się codziennie? Dlaczego mielibyśmy mówić w filmach, ze świat jest lepszy niż jest rzeczywiście? To byłoby bardzo niewdzięczne zadanie, jakby rodem z minionych czasów i z obcej rzeczywistości amerykańskiej. Rzeczywistość jest bardzo brutalna i dlatego w wielu filmach amerykańskich próbuje się świat uwznioślić i ulepszyć. To powoduje z kolei przegięcie w druga stronę – w wielu innych filmach amerykańskich świat przedstawiony jest znacznie bardziej brutalny i zły niż świat rzeczywisty. Ale taka musi być reakcja jednego rodzaju filmów na drugie. Myślę, że jeżeli chcemy mówić o świecie odpowiedzialnie to powinniśmy pokazać go takim, jakim on jest naprawdę, bo pokazując świat nieprawdziwie, świat wymyślony, nie powiedzielibyśmy o nim niczego.
Warszawa, 16 czerwca 1994 r.
Fragment książki pt. „Artysta wobec współczesności. O Zanussim inni”, Rozdział pt. „Miary prawdy, miary wspólnoty”, str. 149-158. Wydawnictwo Neriton, Warszawa 1996 rok.
Tekst spisany i udostępniony przez Witolda „Syzyfa” Paczkowskiego