Bez końca

Przyszedłem do szkoły filmowej zaraz po maturze – zahukany, nieśmiały, chyba dość infantylny. Potrzebowałem kogoś, kto pełniłby wobec mnie rolę nie tyle ojca, co starszego brata. Szukałem autorytetu. I znalazłem go. Miałem w młodości dwa tak silne i kształtujące związki: pierwszy z Adamem Michnikiem, drugi – z nim.

Pamiętam dzień ogłoszenia wyników egzaminów wstępnych. Wtedy go zobaczyłem po raz pierwszy. Było późne popołudnie. Czekaliśmy wszyscy, aż wywieszą na tablicy kartkę z wynikami. Ktoś miał gitarę i śpiewał. Krążył jakiś bełt, pili, gadali. Przyszedł wyczekiwany moment. Zwlekałem ze sprawdzeniem, czy jestem na liście. Kiedy już siebie zobaczyłem – zobaczyłem też człowieka, który podszedł do tablicy jako jeden z ostatnich, odczytał swoje nazwisko, wyskoczył do góry, ściągnął okulary – nie było w tym radości, tylko jakieś zapamiętanie – i dokładnie, pedantycznie, obcasem stłukł te okulary na miazgę. To był Kieślowski.

Początek naszej znajomości był raczej zaczepny. Powiedział, że nie podobają mu się moje wiersze, które czytał we „Współczesności”. Sytuacja radykalnie odmieniła się po drugim roku. Dostałem lufę z obu etiud, dokumentalnej i fabularnej. Powtarzałem rok. I bardzo szybko stało się tak, że zamieszkałem razem z Krzyśkiem, najpierw na Wschodniej, a potem na sławnym strychu na Radiostacji.

Krzysiek był biedny. Ja niby nie – ale surowo traktowany przez rodziców dostawałem określoną sumę i ani grosza więcej. Prowadziliśmy skrupulatnie wspólne gospodarstwo. Wszystkim zarządzał oczywiście Krzysiek. Jedliśmy głównie żółty ser i dżem. Czasem, rzadko, był alkohol, najtańsze wina ówczesne, od wielkiego święta wódka z czerwoną kartką. Nie wiem, jak mogliśmy tam wytrzymać, z zimną wodą w zlewie, z toaletą w piwnicy, z piecem, który nie trzymał ciepła. Zimą rano nie chciało mi się wstawać – na strychu była lodownia. Krzysiek miał teorię: należy robić to, na co się nie ma ochoty. Dyskretnie mnie wychowywał, opiekował się, towarzyszył. I chyba to on spowodował, że na temat dokumentu wybrałem hotel robotniczy. Co potem wyciągnięto jako argument przeciwko mnie w 1968.

Byliśmy dobraną parą – ja z moją potrzebą posiadania mentora, starszego brata. I on, o 5 lat starszy (i o ćwierć metra wyższy), z tą swoją skłonnością, żeby ludzi kształtować, wychowywać. Miał cechy wodzowskie, ze wszystkimi, dobrymi i złymi konsekwencjami. Źle znosił ludzi, którzy mu się nie podporządkowywali. Ale dla mnie wtedy podporządkowanie się było czymś naturalnym. Nie kaleczyło, nie odbierało wolności.

Pierwszej nocy naszego wspólnego mieszkania opowiedział mi historię, którą w szczegółach pamiętam do dziś: jak uciekał przed wojskiem. Był w tym charakterystyczny dla niego rys perfekcjonizmu. Przestudiował podręcznik psychiatrii i wybrał sobie jednostkę chorobową, którą bardzo udatnie symulował. Jak przystało na przyszłego wspaniałego dokumentalistę, wszedł w rolę całkowicie. Przy pomocy długotrwałych głodówek wprowadził się w stan apatii. W dodatku miał zaświadczenia ze szpitala psychiatrycznego, którego stał się klientem. Nie mówił, że nie chce iść do wojska. Przeciwnie, zeznał, że jest to jego marzenie. Kiedy go pytano, czym się zajmuje, odpowiadał, że siedzi w domu, pomaga mamusi… W czym ostatnio jej pomógł? – No, mamusi żelazko się zepsuło – mówił powolnym, bezbarwnym głosem. Zaczął opisywać szczegółowo, jak wygląda sznur od żelazka w przekroju. Dali mu kategorię E.

Ja miałem kategorię D z powodu zaawansowanej krótkowzroczności. To spowodowało, że obaj, jako jedyni mężczyźni ze szkoły filmowej, chodziliśmy na TOPL, gdzie poza nami były wyłącznie dziewczyny ze szkół artystycznych. Sytuacja nastrajała romansowo. Któregoś wieczora zaprosiliśmy do Radiostacji dwie koleżanki. Z jedną z nich Krzysiek już jakiś czas chodził, ta druga miała być „dla mnie”. Ale właśnie pomiędzy nimi coś zaiskrzyło, i Krzysiek zaczął mi dawać dyskretne znaki. Nie potrzebowałem ich, wiadomo było, coś się święci. Ta pierwsza, obrażona, powiedziała, że wychodzi. Odprowadziłem ją, kiedy wróciłem, rozmawiali, zatopieni w sobie kompletnie. Krzysiek powiedział, że ją odprowadzi. Czekałem wiernie, byłem przecież w fazie dzikiej do niego miłości. Wrócił nad ranem. Widać było, że jest poruszony, choć nie dawał mi poznać. Wydaje się, że już wtedy miał kłopoty z okazywaniem emocji. Rzeczowo, oschle, streścił mi, co zaszło. Całą noc spacerowali po Łodzi. W trakcie tego spaceru Krzysiek stwierdził, że ta dziewczyna jest kobietą jego życia. I oświadczył się. Nie wiem, czy widział ją wtedy pierwszy raz w życiu, w każdym razie było to pierwsze ich spotkanie. Byłem tym wszystkim zdumiony, przerażony.

– Co ci odpowiedziała?

– Że musi się zastanowić.

– I co?

– Dałem jej tydzień do namysłu.

Po tygodniu dostał odpowiedź pozytywną. Tak doszło do ślubu z Marysią. Nie dało się już mieszkać razem, ale żeby nie być zbyt daleko mojego guru, przeniosłem się do piwnicy, i tam przeżywałem okres zazdrości i degrengolady. Wkrótce sam postanowiłem się ożenić – dziś widzę, że była to próba podążenia za nim. On natomiast prawa do ślubu mi nie dawał. Czy miał rację, to inna sprawa. Wtedy po raz pierwszy się zbuntowałem, a on zaczął trzymać mnie na dystans. Nic się oczywiście między nami nie skończyło, ale już niedługo potem – tak.

On wiedział, o co mu chodzi. Wiedział, po co był w szkole. Nie potrafię tego udowodnić, ale pewne zdarzenia o tym świadczą. Pamiętam, jesteśmy w kinie „Wars”, przed nami wielki plakat, bodajże, do „Osiem i pół”, Krzysztof robi krok do tyłu, wskazuje na plakat i odczytuje swoje nazwisko i tytuł swojego filmu. Czy mi się zdaje, że to miał być „Przypadek”?

Reżyserował życie. Swoje, a przy okazji i moje. Wsiadamy do pociągu – zarządził kiedyś. Jedziemy do Sopotu. Nie wiadomo po co. Po to tylko, żeby spędzić dzień i noc na poszukiwaniu jakiejś dziewczyny, którą znał chyba z liceum. Właściwie chodziło o to, żeby jej nie znaleźć, tylko przeżyć przygodę poszukiwania, z masą zdarzeń po drodze. To był jego scenariusz. Pozostał z tej wyprawy wspólny wiersz zatytułowany bardzo w stylu Kieślowskiego: „Szukanie człowieka”.

Z właściwą sobie pedanterią wprowadził zwyczaj oglądania wszystkich filmów polskich i oceniania reżyserów. Skala ocen była następująca: pomnik – bardzo dobry reżyser – reżyser (bez przymiotnika) – potem szły same epitety. Na końcu „robotnik placowy”.

Nieustannie dyskutowaliśmy o sztuce, mieliśmy pomysły zbawienia kinematografii i świata. Rozmawialiśmy też o książkach. Pamiętam poważne dyskusje o Camusie, którego rozumieliśmy inaczej i on bardziej pesymistycznie. Ślad tamtych rozmów odnalazłem w dokumencie Wierzbickiego o Kieślowskim: „I’m so so”.

Zbulwersował nas jego pomysł ankiety: co z nami będzie za 5, 10, 15 lat. Każdy miał się wypowiedzieć na temat każdego oraz na swój własny. Wyniki, bez czytania, miały być włożone do butelki, butelka zalakowana i zakopana. Ze wzruszeniem oglądałem potem w „Przypadku” scenę, gdy bohater odkopuje taką butelkę. Do naszej ankiety nie doszło. W ’68 roku Krzysztof się ożenił, potem wypadki potoczyły się błyskawicznie.

Prowadziłem dziennik, gdzie zapisane są między innymi poglądy Krzyśka z tamtego czasu. W 1968 roku, którzy przysporzył mi tyle problemów, chodziliśmy razem do znanych reżyserów, uświadamiając ich o sytuacji. Traktowali nas jak gówniarzy albo wręcz prowokatorów. Krzysiek był bardzo radykalny. Pamiętam spotkanie z Jerzym Mierzejewskim, odpowiedzialnym za naszą szkołę. Chyba wtedy właśnie dowiedziałem się od niego, że mam wilczy bilet. W rozmowie Mierzejewski zwalał wszystko na „onych”. W pewnym momencie – mam to zapisane – Kieślowski powiedział: no, to chyba trzeba będzie strzelać.

Nie mogłem zrobić dyplomu. Różni reżyserzy proponowali mi opiekę, potem się z tego wycofywali. Krzysiek powiedział, że nie odpuści. Zaczął robić dokument w wytwórni „Czołówka” – „Byłem żołnierzem”. Postanowił, że będę jego asystentem. Kiedy nie pozwolili, chciał, żebym był charakteryzatorem (przy dokumencie!). W końcu podpisałem umowę na „asystenta charakteryzatora”. Zrobiliśmy ten film razem, był podpisany dwoma nazwiskami. Ale był to już okres naszego rozchodzenia się. W 1972, kiedy byłem już po debiucie dokumentalnym, spytałem go: kiedy weźmiesz się za fabułę? On na to: ja fabuły nigdy nie będę robił, nie interesuje mnie to. Wkrótce dowiedziałem się, że właśnie reżyseruje „Przejście podziemne”.

Mam entuzjastyczny stosunek do jego dokumentów. Podobał mi się „Personel” – genialny film, w którym jest cała siła Kieślowskiego, jego realizm, który niestety nie ma kontynuacji w polskim kinie. Byłem jednym z nielicznych, którym nie podobał się „Amator” – bałem się wtedy mówić tego głośno, żeby nie posądzono mnie o zawiść. Ten film wydawał mi się akcesem do konformizmu, że niby „nie ma co podskakiwać”, że trzeba się mierzyć ze światem w inny sposób. W ogóle, myślę, tak zwane kino moralnego niepokoju, ze swoją fatalną, socrealistyczną nazwą, przyniosło wiele szkody.

Czułem, że drogi moje i Krzysztofa rozchodzą się. Dobrze rozumiem tych, co mówią, że się go „bali”. Ja też miałem wobec niego momenty onieśmielenia, wynikające z tego, że sam siebie postrzegałem jako outsidera i nieudacznika, a on był tym, któremu się powiodło. Więc kiedy po 1990 zaprosiłem go do programu TV „Dokument trochę inny” i rozmawialiśmy po raz pierwszy od lat, krótko, ale w sposób
istotny, chciałem zobaczyć w nim uosobienie sukcesu. Zobaczyłem faceta pomarszczonego, zbolałego, który skarży się na zmęczenie, i na to, że w tym roku musi jeszcze zrobić trzy filmy. Powiedziałem: chętnie bym się z tobą zamienił.

Wcześniej, w 1985, znalazłem się we Wrocławiu. Robiłem teatr, bo po filmie „Przechodzień” miałem znów „wilczy bilet”. Ale w moim życiu dużo się wtedy zmieniało na lepsze, byłem lekki, radosny. Mieszkałem w hotelu przy Powstańców Śląskich, stołowałem się w barze mlecznym. Widzę przy stoliku faceta, który czyta gazetę, je w sposób wyrafinowanie niechlujny. Cholernie podobny do Kieślowskiego. To był Kieślowski.

Tylko strasznie stary. Spojrzał na mnie zza gazety, powiedział: Andrzej. Okazało się, że mieszkamy w tym samym hotelu.

– Musimy wypić razem herbatę – mówi.

– Ale ja nie mam herbaty.

– Ja mam.

– Nie mam grzałki.

– Ja mam grzałkę.

I tak się spotkaliśmy. Czasy były, wiadomo jakie. On – potwornie przybity, pesymistyczny, czarno widzący. Ja na odwrót. On palił papierosa za papierosem. Ja wtedy nie paliłem. Powiedział, że ma robić „Dekalog”. Pamiętam swoją odzywkę: – Dekalog został już napisany. Tłumaczył, że chce inaczej, na odwyrtkę.

– Jak to – mówię złośliwie. – Chcesz głosić ludziom złą nowinę?

Nadawaliśmy na innych falach. Ja byłem już kimś innym. On też. I teraz, w dokumencie Wierzbickiego, poraziło mnie jego wyznanie: los przeznaczył mi wyższe miejsce niż na to zasłużyłem.

O jego późniejszych filmach mówiłem sarkastycznie, nie akceptowałem ich, nie rozumiałem, ale wiele razy miałem potrzebę, żeby do niego wrócić. Inaczej niż wtedy, za czasów naszej szkolnej przyjaźni, ale jednak jakoś wrócić. Przez całe lata 70. wykonywałem gesty, które on odrzucał. Potem już o to nie zabiegałem. Przy ostatnim spotkaniu umówiliśmy się w „Mozaice” na 13 marca.

Krzysiek Wierzbicki powiedział mi, że słyszał parę razy od Kieślowskiego: wiesz, napiłbym się z tym Titkowem wódki… Ale dlaczego w takim razie… Ja przecież o niczym innym nie marzyłem.

I nagle przychodzi moment, kiedy wszystko się urywa, już nie bez happy endu, ale w ogóle bez „endu”. Jego śmierć wydała mi się po prostu niemożliwa. Nie wiedziałem, że był przez te wszystkie lata kimś tak dla mnie ważnym. Nagle zobaczyłem, jak mnie to rusza. I że to nie ma zakończenia, że to jest bez końca.

Andrzej Titkow [poeta, reżyser]

__
Rafał Toborek
Pozostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *