Coś takiego jest w powietrzu

Rozmowa z Krzysztofem Piesiewiczem – prawnikiem, senatorem i scenarzystą

Pozwoli Pan, że wspomnę trzy wydarzenia z Pańskiego życia. Amerykańska Akademia Filmowa nominuje Pana do Oscara (za scenariusz do Czerwonego). 334 526 obywateli (wyniki z 2005) wyraża wolę, aby był Pan ich przedstawicielem w Senacie. Pułkownik Kukliński wybiera Pana na swojego obrońcę. Czym jest dla Pana sukces?

Wielu ludzi kojarzy sukces ze szczęściem. Być może tak jest, ale te pytania wówczas dotyczą zupełnie nie tego pojęcia. Szczęście ma dla mnie znacznie większy wymiar, to nie jest rzecz doraźna. Szczęście to wejście do pokoju i zobaczenie, jak śpią małe dzieci albo to jest duża, kochająca się rodzina przy stole. I proszę oczywiście nie kojarzyć mnie z Romanem Giertychem, bo patrzę na to z zupełnie innego punktu widzenia, z punktu widzenia zwykłego odruchu, empatii, miłości, bliskości, czyli tego wszystkiego, co tworzy pojęcie szczęścia. Szczęście to jest odwzajemniona bliskość kochanej osoby, to jest zrealizowanie podstawowych marzeń o charakterze biologiczno-antropologicznym. Myślę, że ludzie, którzy nigdy nie dotknęli prawdziwej miłości zawsze umierają samotni, a ludziom samotnym prawdopodobnie bardzo trudno jest dotknąć szczęścia.

Rozmawiamy w 10 lat po odejściu Krzysztofa Kieślowskiego. W tym czasie powstały dwie części tryptyku Niebo, Piekło, Czyściec, który był Panów wspólnym pomysłem. Wcześniej napisali Panowie scenariusze do 17 filmów i stworzyli jeden z najwybitniejszych duetów w dziejach europejskiej kinematografii. Jak wyglądała współpraca? Panowie pochodziliście przecież z dwóch różnych światów, choć obaj byliście „ludźmi z dokumentu”. Czego się Pan nauczył od swojego przyjaciela?

On (i Hanna Krall wcześniej, przez swoje książki) nauczył mnie przede wszystkim niedopowiedzeń, znaków zapytania, ascetyczności dialogu, uciekania od radykalnych osądów bez kompletnej wiedzy. Tego też oczywiście mnie nauczyła adwokatura. I jeszcze coś, co wydaje mi się, zbliżyło nas w pewnym momencie, to jest to, że ja byłem bardzo wczepiony w jeden z najpiękniejszych okresów w polskiej kulturze prawnej – w okres międzywojenny. Ówczesny słynny prawnik, Petrażycki lansował (konieczną moim zdaniem dla prawdziwych ludzi zajmujących się prawem) tezę, żeby nie byli tylko strażnikami regulaminów, ale żeby rzeczywiście rozumieli stosunki prawne; aby przy analizowaniu stosunku prawnego albo przy redagowaniu normy prawnej dokonywali introspekcji. I to była koncepcja Krzysztofa: pamiętaj, że każdy chce tego samego, co ty, tylko nie zawsze mu wychodzi; ma takie same marzenia, takie same pragnienia; często różne przyczyny to blokują, ale naprawdę tak jest. To była główna teza; żeby nie zaczepiać ludzi, nie drażnić, nie krzywdzić ich, nie stymulować agresji.

Co sądzi Pan o postawie polskich mediów wobec Kieślowskiego po jego odejściu?

Nie mogę zrozumieć, skąd w tekstach o nim bierze się tyle żółci. Wczoraj dostałem wielki brytyjski dziennik, jeden z najważniejszych na świecie – poświęcony cały jemu, napisany w sposób piękny. Niedawno dostałem pismo francuskie. Po 10 latach oni opisują jakiegoś Polaka, ponieważ coś stracili. A tu cały czas jest analizowanie: czy był lepszy, jak mieszkał w Łodzi, czy jak był w Warszawie, czy ten film był lepszy czy tamten. Nie zdają sobie sprawy, że ludzie pokochali go za ostatnią twórczość, chociaż doceniają poprzednią – bo czegoś dotknął. Zamiast zapytać się: czego dotknął, że polska kultura tak mocno zaistniała na świecie, to cały czas jest kwestia ściągnięcia z czegoś. To się musi zmienić, bo naprawdę my za to zapłacimy we wszystkich dziedzinach życia. Uważam, że kryzys, który otacza naszą całą wspólnotową egzystencję jako Polaków, wynika również z kryzysu kultury. A z czego wynika nasz kryzys kultury? Między innymi z tego.

Że nie doceniamy naszych wielkich?

To nie chodzi o to, żeby być na kolanach, ale żeby zapytać, dlaczego tak się stało, że przeciętna dziewczyna, studentka Sorbony, na ulicy w Paryżu zaczepiała go, chwytała za rękaw marynarki i mówiła: „Chcę Panu podziękować”. Ktoś przyjechał z Warszawy i podjął z tymi młodymi ludźmi rozmowę. Dlaczego my nie możemy podjąć rozmowy? Dlaczego Kazimierz Kutz, Andrzej Munk i inni reżyserzy robili tak fantastyczne filmy i nawiązywali kontakt ze światem? Co było w nich, w ich filmach? Tak, jak mówił Kieślowski; najważniejszy jest ton, proporcja, szczerość. Dlaczego tego dialogu nie ma? Dlaczego kiedy ktoś (Danis Tanovic – przyp. aut.) podejmuje się oddać hołd wielkiemu twórcy, jakim był Kieślowski; robi film Piekło i jemu dedykuje, zostaje objechany tutaj, że naśladuje cokolwiek, kiedy on użył czterech cytatów, a zrobił zupełnie inny film? Dlaczego ma nie oddać hołdu? Dlaczego jeden z najbardziej znanych recenzentów pisze: „Widmo Kieślowskiego” albo: „Nie dotykać tej trumny!”? Może dlatego Czesi odnoszą wielki sukces w tej chwili, ponieważ kontynuują swoje opowiadanie, które wynika z ich przestrzeni historyczno-kulturowej. Tak samo Węgrzy, Rosjanie zaczynają nawiązywać do swoich wielkich tradycji i nie wstydzą się tego, nie boją się i opisują, kim są. Ta wielka tradycja polskiego kina dała nam również lata 80-te, fragment tej kultury też tworzył nasze postawy i stworzył jeden z najpiękniejszych okresów w historii Polski. To był taki czas, że robotnicy drukowali wiersze Miłosza i eseje najwybitniejszych intelektualistów zachodnich gdzieś w piwnicy na powielaczach. To było właśnie w Kieślowskim, że on cały czas krążył, chciał wydobywać wszystko to, co jest ciepłe, chociaż pokazywał często rzeczy upiorne, tragedie, nieszczęścia, agresję, wściekłość, nienawiść, ale było to pokazane z punktu widzenia empatycznego obserwatora.

Dekalog odbił się ogromnym echem na świecie. Chęć nakręcenia remake’u wyraziło kilka amerykańskich wytwórni filmowych. W jakim punkcie obecnie znajduje się produkcja amerykańskiego Dekalogu? (W 1996 Krzysztof Piesiewicz i Maria Kieślowska sprzedali prawa do ekranizacji cyklu stacji HBO, która po trzech latach odstąpiła od produkcji serialu. Później podpisano kontrakt z wytwórnią ICM; rozmowy toczyły się także z wytwórnią Spielberga oraz Maverick. W XI 2006 poinformowano, że projekt upadł.).

Nie interesuję się tym, ale nie sądzę, aby to doszło do skutku. Ekranizacja w tym momencie będzie bezprawna. Trzeba napisać 10 autonomicznych scenariuszy, w których muszą dotknąć wątków, które są w naszych scenariuszach? to rodzi problemy. Napisać dziś w Ameryce 10 scenariuszy, które będą rozmiarem kapelusza do Dekalogu, to jest, szczerze mówiąc, napisać 10 wielkich fabuł osobno – a to nie jest takie proste. Pożyjemy, zobaczymy. Natomiast cały czas jestem zwolennikiem idei powtórzenia tych naszych scenariuszy przez 10 młodych reżyserów w Europie, żeby oni ze swojego punktu widzenia – bo oni w jakimś sensie kształtowali się na tych dziesięciu filmach, bo one stanowią już w pewnym sensie klasykę w kinie – to opowiedzieli; żeby wzięli swoich kompozytorów, swoich operatorów, swoje miejsca, użyli swojego temperamentu, swoich przeżyć, swojej wrażliwości estetycznej, żeby opisać to ponownie. Przecież merytorycznie nic się nie zmieniło w środku w ludziach, w ich pragnieniach, marzeniach, natomiast świat się zmienił niesamowicie w ciągu tych dwudziestu lat. To by było bardzo ciekawe i temu sprzyjam, zobaczymy, co z tego wyniknie.

Zyskał Pan uznanie na całym świecie jako znakomity scenarzysta, publikował Pan w wielu pismach. Nie myśli Pan o napisaniu powieści? Albo autobiografii?

Z autobiografią to poczekajmy – może ktoś napisze, może w formie rozmowy z kimś. Natomiast myślę cały czas o napisaniu czegoś dla teatru. Podejmuję różne próby, żeby to się stało i mam pewne lęki, ponieważ to jest zupełnie inna materia, inne opowiadanie, ale chciałbym opisać trochę Polski przez teatr. Jakoś się również boję scenariusza, który opisywałby tę rzeczywistość polską i może przez teatr bym coś zrobił. Zobaczymy, jeszcze na razie mam do skończenia 3 rozpoczęte scenariusze, włożę je do szuflady, może troszeczkę poczekamy, niech się na razie skończą te 2 tryptyki i zobaczymy. Może pod koniec roku zacznę grzebać poważniej w tych sprawach teatralnych.

Myślał Pan kiedyś o napisaniu komedii?

Marzę o tym, żeby teraz napisać film będący nawiązaniem do dziesiątki Dekalogu – mówię o tonie, o pewnym sposobie opowiadania, który jest mi bardzo bliski. Uwielbiam Charlie Chaplina i Felliniego; uważam, że to są szczyty takiego syntetycznego i alegorycznego ujęcia kondycji i losów człowieka. Uważam, że Chaplin był jednym z największych geniuszy XX-ego wieku w kulturze – bez przerwy teraz wracam do tego, bo wydaje mi się, że choć wszyscy wiedzą, kim był Chaplin, to jest on do końca niedoceniony. Widziałem jego film Cyrk z 1914 roku i tam są fragmenty, które potem były brane żywcem do różnych osiągnięć tak zwanego kina światowego. Poza tym bardzo mi odpowiada to pokazywanie człowieka z taką ogromną miłością. Jaką trzeba mieć odwagę, żeby Dyktator na końcu płakał i wzywał do miłości? Jaką trzeba mieć odwagę, jaką wiarę w człowieka, jaką nadzieję w sobie? I to samo w Amarcordzie. To są dzieła, które są absolutnie nieprzemijalne. To tak, jak u Breughla, czy tak, jak w malarstwie włoskim, gdzie te twarze są twarzami ludzi tęskniących, nawet jak wściekłych, to jednak pogubionych.

Powiedział Pan kiedyś, że swoistym niebem dla Pana było to, co działo się w Polsce na początku Solidarności. Czy coś takiego się jeszcze później wydarzyło?

Nie i nie wydarzy się długo. Nie w takiej skali, w takiej przestrzeni, w wyzwoleniu tak pozytywnej energii w tak wielkiej przestrzeni. Proszę pamiętać, że to była energia, która zaraziła kawał świata, dlatego można było obalać mury, śmiejąc się i przynosząc kwiaty.

A czas narodowej żałoby po odejściu Jana Pawła II?

Dla ludzi wierzących ten wymiar jest podwójny, ale także dla ludzi wątpiących, szukających, to też jest wielkie odchodzenie i pozostawienie wielkiego testamentu. Mieliśmy do czynienia z kimś, kto nosił w sobie ogromną miłość, życzliwość, ale jednocześnie w sposób oczywisty było widać, jak rozpoznawał całą złożoność natury ludzkiej, jak rozumiał świat. I miał w sobie coś, co pchało do zadawania pytań o sens. A pytanie o sens to jest już pytanie o wszystko. Chodziłoby tylko o to, żeby tego naprawdę nie zgubić.

Brał Pan udział w organizowanych przez Tygodnik Powszechny „procesach” XX-ego wieku i Polaka. Gdyby zadzwonił do Pana ksiądz Boniecki z propozycją wzięcia udziału w procesie środowisk wywodzących się z opozycji antykomunistycznej, byłby Pan uczciwszy wobec samego siebie, występując w roli obrońcy czy oskarżyciela?

Sporo o tym powiedziałem moim pierwszym scenariuszem z Kieślowskim, filmem Bez końca. Między innymi w dialogu między adwokatem a robotnikiem siedzącym w więzieniu padają następujące zdania: Robotnik: Ja już nie mogę tego wszystkiego wytrzymać. Adwokat (podchodząc do okna i otwierając je): To skacz. Robotnik: Nie mogę – kraty. Ano właśnie. A potem: Adwokat: Nie poszliście na czołgi 13 grudnia. Robotnik: To źle? Adwokat: Nie, to dobrze, tylko trzeba dużo wytrzymać. Sądzę, że te 15 lat ogromnych sukcesów Polski, to jest także sukces tego, że można dużo wytrzymać, żeby dojść do celu. Co nie znaczy, że nie należy po drodze zwalczać łajdactwa, chamstwa, próżności, niesprawiedliwości (tej pojmowanej jako, że mi się należy, bo to ja), ale trzeba dużo wytrzymać. Bo często ludzie robili rewolucje, po których była tylko ogromna ilość cmentarzy i tak naprawdę oprócz kilku idei i pchnięcia do przodu kilku spraw, ludzie nie byli szczęśliwsi. Potem te rewolucje pożerały swoje dzieci. Przez to, że byli w opozycji, musieli mieć ciągle jakiegoś wroga. Inaczej nie mogli funkcjonować. Uważam, że jest czas opozycji i czas kompozycji. Nie zawsze muszą być ci sami ludzie w orkiestrze, żeby mogła grać. W związku z tym oczywiście byłbym krytyczny, ale w dalszym ciągu mówię, że wtedy udałoby się wznieść na wyżyny, że Polacy mogli spośród siebie wybrać.

Czy ludzie zmienili się przez ten czas?

Oglądam często zdjęcia moich przyjaciół z lat 70-tych, 80-tych, gdzieś na jakiejś dzikiej plaży (gdzie nie było tylu hoteli, reklam i budek z piwem) i wydaje mi się, że widzę wtedy ludzi już dorosłych, ale wyglądających jak dzieci. Jak patrzę na moich byłych aplikantów, którzy są dużo młodsi ode mnie, widzę strasznie postarzałych ludzi. Coś takiego jest w powietrzu. Może brakuje trochę marzeń, może brakuje idei, które często są nie do zrealizowania, ale jednak muszą być, żeby funkcjonować. Może za bardzo się ścigamy? Może w ogóle nie rozumiemy, że to wcale nie o to chodzi, że czasami warto się zatrzymać. Z tego, co rozumiem, dlaczego tak się dzieje, tak mi się wydaje czasami, że Polska przeżyje francuski rok 1968, że młodzież wyjdzie na barykady, ale nie będzie krzyczała o chleb – to będzie walenie w dzwony przeciwko hipokryzji. Mam nadzieję, że tak będzie, ale obawiam się, że ci z największą energią po prostu wyjeżdżają. I z tego, co się orientuję, przeważnie te wyjazdy nie są tylko po kasę, ale to jest chęć wyjścia z przyjęcia, na którym połowa gości rzyga na stoły.

Na zakończenie kilka ważnych pytań, które pożyczyłam z filmu Pańskiego Przyjaciela Gadające głowy. Kim Pan jest?

Jestem w tej chwili bardzo dorosłym mężczyzną, wkraczającym w drugi etap swojego życia. Jednym słowem odpowiedziałbym, że najważniejsze jest to, że jestem ojcem.

Co jest dla Pana najważniejsze?

Bliskość ludzi bliskich.

Czego Pan chce?

Dotknięcia czarodziejską różdżką, żeby przestała funkcjonować zawiść.

Joanna Marciniak

Wywiad pochodzi z magazynu „Enigma” (www.enigma.pl).

__
Rafał Toborek
Pozostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *