Może powinnam to wszystko zachować dla siebie? Niedawno jedna pani przyszła ze mną rozmawiać, jako ze studentką Kieślowskiego; w tym momencie okrutnie zaciął się dyktafon. Ale ludzie tak bardzo chcą o nim rozmawiać. I tak nie powiem wszystkiego. Mam tę swoją małą tajemnicę – niewiele tego, ale zawsze! Ja również zaliczam się do peletonu jego wielbicielek. Chciałoby się powiedzieć: ty też jesteś częścią tego losu! Nie martw się, i ty coś przeżyjesz, i tobie coś się wydarzy. Ty też umrzesz. Jesteś w tej samej sytuacji, co on. Choć on jest w tej wdzięczniejszej roli, że to my się nad nim pochylamy. A przecież i on musiał czegoś żałować, z czymś się spóźnić, czegoś nie doczekać. (A i nad każdym z tych, co dzisiaj pochylają się nad jego śmiercią, ktoś się kiedyś pochyli.)
Tak sobie mówię i sprawia mi to ulgę. Bo ja też jestem tą „ofiarą”, mimo że mam 11-miesięczną Walerię i dźwięczą mi ciągle w uszach słowa Kieślowskiego: Waleria jest najważniejsza. I mówię sobie: Iwona, masz coś ważnego w życiu.
Jak to się poukładało, żeśmy się właśnie w takim momencie spotkali. Byłam w ciąży i od początku wiedziałam, że będę z tym sama. Dowiedział się o tym późno, kiedy byłam już w ósmym miesiącu. Rozmawialiśmy o filmie absolutoryjnym, który u niego robiłam. Powiedziałam mu przez telefon: – Panie Krzysztofie, ja mam bardzo mało czasu…
– Nie, pani ma dużo czasu.
– Ale pan o czymś nie wie.
– O czym ja jeszcze nie wiem?
– Powiem panu, jak się spotkamy.
Spotkaliśmy się miesiąc po tej rozmowie. Pierwsze, co powiedział:
– Przyjechałem tylko po to, żeby dowiedzieć się, o czym ja jeszcze nie wiem…
Jak usłyszał o tej bombie, powiedział: – Dziecko, to już jest coś. Był pokonany.
Zwykle, gdy dzwonił, pytał: – Jak się pani czuje? Później ja jego zaczęłam pytać: – Jak się pan czuje?
– To, jak się czuję, nie ma żadnego znaczenia.
Nie pytaliśmy go na zajęciach o żadne osobiste sprawy. Ani o jego plany, ani o to, czy naprawdę przestał robić filmy. Choć wydawało się, że coś knuje: szukał imion do nowego projektu.
Pytał mnie kiedyś, gdzie mieszkam. Kiedy mu powiedziałam, zauważył: – A tam jest cmentarz.
– Tak – mówię – tam jest właśnie cmentarz.
I przestraszyłam się tego słowa przy nim. I tego tematu. Przyjeżdżał do nas rozpromieniony. Ale widać było, że jest wymęczony, sponiewierany, że coś z nim źle. Zmarł Bardini. Pomyślałam: co będzie, jak jego zabraknie? Najważniejszego punktu odniesienia.
Wobec jego filmów byłam krytyczna, wręcz bezwzględna. Z „Czerwonego” wyszłam. Potem poszłam zobaczyć jeszcze raz i serce mi zabiło. Bo zobaczyłam, że tam jest pies w kościele. Prawie, jak w mojej etiudzie. Nie wiedziałam tego, kiedy pisałam swój scenariusz. A on mógł pomyśleć, że widziałam ten film. Nie uważam, żeby jego ostatnie filmy były arcydziełami. Myślę, że mu się wymknęły. Ale ludzie nie doceniają momentu, kiedy coś się wymyka artyście, takiemu jak on, któremu tyle się udało. Myślę, że nie był zadowolony z siebie. Chyba czuł się trochę zażenowany oglądając własne filmy – może dlatego bywał tak agresywny. Bo za dużo w nich dał. Za wiele pokazał. I nie zrobił tego tak sprytnie, jak Antonioni, który stał sobie cichutko, w kąciku, poza swoimi filmami, a my mogliśmy je podziwiać w poczuciu pełnego bezpieczeństwa. Kiedy to zrozumiałam, stanęłam po jego stronie. Nie po stronie jego filmów, tylko właśnie jego. Kino to jednak śmiertelnie poważna sprawa. Można w nim siebie zobaczyć.
Jego kino – to wierzchołek góry lodowej, którym był on sam. Twórczość została przerwana, ale mam wrażenie, że jego droga się nie zakończyła. On z nami jeszcze coś robi, wciąż na nas działa. Nigdy przedtem nie spotkałam człowieka, od którego można by tak wiele czerpać. I wciąż się myślało, że tak mało czasu. A wieczności byłoby za mało, żeby się nagadać, nacieszyć, napatrzeć, tak naprzebywać z kimś po prostu. Wydawał się taki śmiertelny – a wokół tylu ludzi nieśmiertelnych, rozmowy z nimi takie długie i nudne, a oni są, i są, i są. A to, co ważne, przelatuje jak z bicza strzelił.
Ostatnie spotkanie z nim w szkole, 4 marca 1996. Bardzo ładnie się ubrał. Pierwszy raz. W zielony swój garnitur. Ja też się starałam. Pierwszy raz spotkaliśmy się wtedy poza zajęciami. Film „Pańcia” był już skończony. Siedzieliśmy przy stoliku. Trzymałam Walerię na kolanach. Podniósł się, żeby ją przenieść do wózka, wyrwałam mu ją; wiedziałam, że nie może dźwigać. Tak chaotyczne było to spotkanie, szarpiące się pomiędzy sprawami banalnymi, problemami z Walerią. Pokłóciliśmy się nawet o coś. Jeszcze o psie rozmawialiśmy, o jego operacji też. Wszystko było. I chyba najpiękniejszy uśmiech, jaki u niego wiedziałam.
Spytał: – A dlaczego nie przyszła pani na projekcję filmu Gillesa?
– Bo ten Gilles to wszystkich opierdala…
Zaczął się śmiać z tego słowa. Pomyślałam wtedy: jak on mówi słowo „opierdala”, to nie może być ostatnie spotkanie. Ale to było ostatnie spotkanie, i gdzieś to się czuło. Jeszcze rozmawialiśmy o rysie, która powstała w moim filmie, przypadkowo, w 13 minucie. Śmialiśmy się z tego. Powiedziałam, że ta rysa jest ucieleśnieniem wszystkich moich niepokojów. Pytałam go, czy się denerwuje operacją. Powiedział, że się wcale nie denerwuje. A to znaczyło, że bardzo.
W domu bałam się mojego ojca, potem w szkole bałam się Hasa, a teraz mogłam spotkać człowieka, z którym jest mi najzwyczajniej w świecie dobrze. Nikt nigdy nie dał mi takiego komfortu, jak on, kiedy robiłam film „Pańcia” o dziewczynce z psem, zakochanej w księdzu. Miałam już dość tego filmu, wszystko w nim wydawało mi się byle jakie. „Jak jest?” – pytał. „No, jest średnio.” „A jaka jest mała?” „Mała bardzo dobra”. „To już nie jest średnio!” Powiedział mi, że „nic nie muszę”. Nie muszę robić arcydzieła. W ogóle może mi to wszystko nie wyjść. Dużo ważniejsze jest to moje życie z dnia na dzień niż cały ten projekt filmowy, o który się tak kłócimy.
Przywołuję sobie tamte spotkania, i to daje mi ochotę, żeby na nowo zebrać się do kupy. To jest taki mój mały kapitalik. Wielu z nas ma zachowanych takich kilka jego spojrzeń, uśmiech, jakieś zdanie. Tym się trzeba ładować. Bo on nam wszystkim dobrze życzy, i byłoby mu strasznie głupio, gdybyśmy się z jego powodu ciągle zamartwiali.
Rozmawiając z nim, miało się wrażenie, że nie ma niczego takiego, co byśmy przeżyli, a czego on by nie doświadczył. Szerokie spektrum. Stąd porozumienie – nawet bez słów. Mojemu koledze z Łodzi wydaje się, że jest do niego podobny. Mówię mu: – Wcale nie jesteś podobny! Ale myślę: tak, jest podobny. I ja jestem podobna. I montażystka, która montowała „Pańcię”, też jest do niego podobna. Dochodzi do tego, że ten ksiądz, w którym zakochana jest dziewczynka z psem z mojego filmu, i którego gra Piotr Dumała, wydaje się ludziom podobny do Kieślowskiego.
Iwona Siekierzyńska [studentka łódzkiej szkoły filmowej, nominowana do Oscara studenckiego za film „Pańcia”, zrobiony pod opieką Kieślowskiego]