Fragmenty spotkania z Krzysztofem Kieślowskim

Krzysztof Kieślowski: Marcel Łoziński tak gorąco mi o was opowiadał, że w końcu się do was tutaj wybrałem, chociaż nie bardzo jestem w dobrej formie. Właściwie nie powinienem się specjalnie ruszać, no ale mówił, że do Poznania trzeba przyjechać, bo jest tu strasznie dużo młodych ludzi, bardzo ciekawych i myślących.

Najłatwiej będzie, jak jakiś temat podrzucicie, coś, co was interesuje… Myślę, że nie trzeba tego ograniczać w żaden sposób – ani do filmu dokumentalnego, ani do filmu w ogóle możemy porozmawiać o życiu, bo ono też jest ciekawe, kto wie czy nie ciekawsze od filmów.

Marek Hendrykowski: Gdyby wszyscy z nas zadali tylko jedno pytanie, to twoja miejscówka na jutro jest nieważna.

Krzysztof Kieślowski: (uśmiecha się) Nie, to jest jeszcze kwestia, jak długo bym gadał, a ja nie jestem tak bardzo gadatliwy, więc proszę…

Głos z sali: Który z pańskich filmów jest panu najbliższy, najbliższy temu, co chciał pan przekazać?

Krzysztof Kieślowski: Nigdy nie udało mi się zrobić filmu tak, jak naprawdę chciałem. W paru filmach osiągnąłem to w 35 procentach. Na przykład „Personel” jest takim filmem, także „Czerwony”, „Podwójne życie Weroniki”, może „Przypadek”… Z dokumentów lubię „Szpital”, „Pierwszą miłość”, „Z punktu widzenia nocnego portiera”. W filmie o portierze jest prawda, ale zmanipulowana, to znaczy: ja ją w pewnym sensie wywołałem. Jego reakcje są prawdziwe, ale ja te reakcje spowodowałem. Oczywiście możemy powiedzieć, że znamy takich ludzi, oni są wokół nas i – jako perspektywa, możliwość – są szalenie niebezpieczni; ale trzeba pamiętać, że jest to konkretny, żyjący człowiek. On istnieje naprawdę, nazywa się Marian Osuch, mieszka w Warszawie na Bemowie – nie chciałem mu zrobić krzywdy i nie chcę nadal. Chciałem zrobić krzywdę zjawisku, które można nazwać faszyzmem, albo jak chcecie inaczej – Żyrynowskim można to nazwać, wszystko jedno.

Maria Blimel: A jak pan znalazł bohatera do tego filmu?

Krzysztof Kieślowski: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza wydawała kiedyś co roku zbiór pamiętników, który się nazywał „Pamiętniki z mojego życia”. Pośród nich znalazł się tekst faceta z Łodzi, który był portierem. Przedstawił w nim bardzo jasno swój pogląd na świat, to znaczy: potrzebny jest porządek, wszystko trzeba urządzić, żeby jakoś wyglądało, a to całe tałatajstwo należy zlikwidować możliwie jak najszybciej. Przeczytałem ten pamiętnik i zrozumiałem, że chcę koniecznie zrobić film o takim facecie, bo wtedy było ich strasznie wielu. To się ciągnęło od marca 1968 i te postawy ciągle się gdzieś przewijały, wyłaziły na wierzch z okazji różnych wydarzeń.

Wysłałem mojego asystenta do tego faceta z Łodzi, ale niestety okazał się nie do przyjęcia – nie miał w ogóle zębów z przodu i tak seplenił, że nie można było zrozumieć, co mówi. Nie nadawał się do filmu. Zleciłem więc mojemu asystentowi, żeby poszukał podobnego faceta. I on po prostu chodził po warszawskich fabrykach i pytał czy nie mają tam takiego portiera, który chciałby, żeby wszędzie był porządek, aby „zablombować blombą tą halę”. Słuchajcie, w każdej fabryce był taki facet! Problem był tylko z wyborem. Oczywiście, ja chciałem żeby to był strażnik w KC na przykład, ale to było przecież niemożliwe. Wybrałem najbardziej „malowniczego”.

Marcin Kęszycki: A czy Nocny Portier widział film o sobie?

Krzysztof Kieślowski: Tak, i był zachwycony. On się z nami zaprzyjaźnił. Po tym filmie pojechaliśmy do Krakowa kręcić „Amatora”. Pewnego dnia siedzę w pokoju, nagle ktoś puka. Otwieram drzwi – stoi Marian. Mówię: – Co jest, na rany Boga, co pan tu robi? – Rzuciłem wszystko, na cholerę mi to?! Będę grał w pana filmie! I jak zobaczycie „Amatora”, to pan Marian tam naprawdę jest, gra portiera. Na końcu jest taka scena: Stuhr przebiega i przeskakuje przez łańcuch przy portierni, a pan Marian krzyczy za nim: – Nie przez łańcuch! Nie przez łańcuch!

Głos z sali: Dlaczego zrezygnował pan z robienia filmów dokumentalnych?

Krzysztof Kieślowski: Było bardzo wiele powodów. Odpowiedzialność za człowieka, którego się fotografuje. Inna, dużo ważniejsza dla mnie przyczyna tkwi w tym, że tego co mnie najbardziej interesuje, filmować nie wolno, nie powinno się. To jest oczywiście kwestia stosunku do tego, ale ja po prostu nie zgadzam się z tym, żeby włazić z kamerą do ludzkich uczuć, namiętności, emocji. Kilka razy w życiu udało mi się sfilmować emocje i bardzo byłem szczęśliwy, że akurat znalazłem się tam z kamerą. Pamiętam dobrze scenę z filmu „Pierwsza miłość” – chłopiec, któremu urodziła się córeczka, po prostu rozpłakał się. A potem sobie myślałem: – czy mam prawo to fotografować, czy nie? Przecież on by się też popłakał, gdyby mnie tam nie było. I dochodzę do wniosku, że nie wolno mi tam być z kamerą. To jest główny powód, dla którego przestałem robić filmy dokumentalne. Zrozumiałem, że lepiej jest wynająć aktorów, kupić w aptece glicerynę, wkropić im do oczu – niech płaczą. I to będzie w porządku wobec nich, oni wykonują swój zawód, a ja mam prawo od nich tego żądać.

Mikołaj Jazdon: Oglądając „Personel” odniosłem wrażenie, że film ten był kręcony jak dokument; wydawało mi się, że krawcy, którzy tam występują, byli prowokowani pytaniami przez aktorów, a kamera ich tylko podglądała. Czy było tak istotnie?

Krzysztof Kieślowski: Dokładnie tak było. Ten film w ogóle był tak pomyślany. Kręcąc filmy dokumentalne w pewnym momencie zorientowałem się, że to, co jest najbardziej niesamowite – różnego rodzaju stany, nastroje, jakieś głupkowate pogaduszki – muszę wyrzucić z filmu, gdyż tego wymaga konstrukcja. W związku z tym myślałem, że tak skonstruuję „Personel”, aby to, co zawsze usuwam z dokumentu, gdyż nie jest konieczne, tym razem stanowiło materię filmu. Parę razy tak się przyczailiśmy i udało się sfotografować coś, co po prostu uwielbiam. Jak pan pójdzie do jakiegoś biura czy sekretariatu, na przykład podatki zapłacić, to zobaczy pan – siedzą baby, coś liczą i gadają: – A byłaś u Jadzki? – Nieeee, bo wiesz, Jadzia, to ona fatalnie się czuje… i tak dalej. Pączki przyniosą i dawaj zajadać, nikogo innego oczywiście nie pytają czy ma ochotę, tylko same je żrą. Po prostu jest to coś niesamowitego, jak się na to patrzy. Uwielbiam te sceny z życia. Wydaje mi się, ze Karabasz miał też taki do tego stosunek, tylko że on jakoś bardziej widział tę szlachetną stronę, a ja widzę te pączki.

„Personel” kręciliśmy w Operze we Wrocławiu. Tam była najciekawsza pracownia krawiecka w Polsce, bo ja wszystkie widziałem, u was w Poznaniu też. Przez cały czas kręcenia tego filmu oni szyli kostiumy, które zadał im ich scenograf, a oprócz tego stanowili tło dla tego, co odgrywali moi koledzy. Większość ról grali tam nie aktorzy, lecz reżyserzy: Julek Machulski grał głównego bohatera, Tomek Zygadło tam grał i Tomek Lengren. Bardzo łatwo było odróżnić prawdziwych krawców od nieprawdziwych. Przez dłuższy czas nie przychodziły materiały, bo coś się zepsuło w wytwórni i nagle przyszła większa partia. Przyglądam się tym ludziom na ekranie i widzę, że coś różni tych krawców od nie-krawców. Okazuje się, że wszyscy nie-krawcy noszą centymetry na szyi! Oczywiście prawdziwy krawiec żadnego centymetra nie nosi, to tylko my go sobie tak wyobrażamy.

Głos z sali: Czy pana rezygnacja z robienia filmów oznacza, że osiągnął pan już jakiś cel?

Krzysztof Kieślowski: Skończyłem robić filmy z wielu powodów, przypuszczam, że jednym z nich było zmęczenie. Zrobiłem strasznie dużo filmów w niedługim czasie… Było też w tym niewątpliwie wiele goryczy, poczucia, że się uszarpałem, a nigdy nie osiągnąłem nawet w przybliżeniu tego, co chciałem. Poza tym zacząłem żyć w świecie fikcji, wyimaginowanym i sztucznym. Przestałem uczestniczyć w życiu prawdziwym, a zacząłem w tym, które sam przedtem wymyśliłem czy też wymyśliłem z kolegą Piesiewiczem. A ponieważ to się toczyło od filmu do filmu, właściwie bez przerwy, to na dobrą sprawę przestałem mieć poczucie, że kontaktuję się że światem. Zapędziłem się w jakiś świat nieprawdziwy, oddaliłem od bliskich mi osób, ponieważ fikcyjne problemy zaczęły być dla mnie niesłychanie ważne – czy się da zrobić to, czy tamto, sprowadzić tego, czy tamtego aktora w danym momencie. Prawdziwe rzeczy przestały być ważne, ponieważ wymyślone zajęły ich miejsce. Wtedy po prostu pomyślałem, że już dosyć tego…

Głos z sali: Co panu zastąpiło reżyserię?

Krzysztof Kieślowski: Życie – normalne życie. Mam masę długów w stosunku do ludzi, do mojej rodziny, mam długi przyjacielskie. I kiedy zacząłem się z tych długów wygrzebywać, to nagle okazało się, że znowu muszę latać gdzieś tam po szpitalach. Mam długi polegające na ty, że nie widzimy się, nie wymieniamy myśli od tylu lat, tyle rzeczy przeminęło… Jeszcze pan tego nie wie, bo jest pan troszkę za młody, ale później naprawdę jest strasznie trudno wrócić. Jeżeli czuję się do kogoś pewną bliskość, to trzeba z tym kimś dzielić się tym, co jest, i dobrym i złym, gdyż jeśli się tego nie robi, to powstaje później jakaś wielka przepaść i właściwie wrócić już prawie nie można. I ja teraz rozpaczliwie próbuję wrócić do ludzi, co do których mam poczucie, że jestem im wiele winny…

Głos z sali: Chciałbym zapytać jak ważna jest córka w pana życiu i czy miała wpływ na bohaterki filmowe?

Krzysztof Kieślowski: Na bohaterki filmowe? – Nie sądzę. To w ogóle jest sfera, która na zawsze musi pozostać zakryta, sfera tego co z prywatności przenosi się do filmu. Nie wolno tego odkrywać i chyba nie należy się w tym babrać. Marta jest bardzo ważna dla mnie i mogę dać pani bardzo prosty i klarowny przykład. Niedawno zachorowałem bardzo poważnie na serce, a przedtem paliłem bardzo dużo papierosów. Lekarze powiedzieli, że właściwie nie mogę już palić, ale co mnie obchodzi co oni tam gadają… Przyszła jednak moja córka i mówi: – Tatusiu, czy jak mnie prosiłeś, żebym ja nie paliła – to ja paliłam? Powiedziałem:- Nie. ? To ja cię proszę, żebyś ty nie palił. I rzeczywiście od pół roku nie zapaliłem ani jednego papierosa, i taki mniej więcej jest między nami stosunek.

Głos z sali: Czy nie uważa pan, że skończenie „Niebieskiego” Hymnem do miłości jest zbyt dosłowne?

Krzysztof Kieślowski: Niech pan zwróci uwagę, że ten hymn powstał dwa tysiące lat temu; jest to jedyny kawałek Biblii, w którym nie ma słowa o Bogu ani o religii – tylko o miłości. Ja bym się chyba i dziś upierał przy tym „Hymnie o miłości”. Myślę, że jest to coś zupełnie niebywałego i świadczącego bardzo wyraźnie o naszej ludzkiej kondycji – ta wiara, potrzeba i konieczność miłości jako motoru napędowego życia. I jeśli ktoś potrafił to sformułować dwa tysiące lat temu i my też dzisiaj do tego nawiązujemy i mówimy, że miłość jest też dla san najważniejsza, to myślę, że bym się przy tym upierał, właśnie dlatego, że to tak długo trwa. Gdyby to był Szekspir, to być może bym się wahał, ale ponieważ jest to jedno z najstarszych źródeł, jakie istnieją, to myślę, że strasznie dużo to o nas mówi – myśmy się nic nie zmienili. Oczywiście, my mamy aparaty fotograficzne, komputery, oni nie mieli nic, nawet pisać nie umieli, niemniej miłość była dla nich najważniejsza – tak jak dla nas.

Głos z sali: Co pana najbardziej ciekawiło w tym zawodzie, po ukończeniu szkoły filmowej?

Krzysztof Kieślowski: Na początku wydawało mi się, że trzeba opisać świat. Brało się to z tego, że świat nie był w ogóle opisany. I kiedy skończyłem, to wydawało mi się, że kamera jest takim świetnym narzędziem, żeby opisać świat. Zrobiłem film o barze mlecznym. Przychodzą staruszki i wyjadają innym leniwe, a przed barem siedzi skrzypek i przedziwnie fałszując rzępoli polski hymn. I wydawało mi się, że to jest strasznie znaczące. Nakręciłem to wszystko, pokazałem Karabaszowi, a on powiedział: Wie pan, nawet jakby tu Einstein przyszedł, to by z tego nic nie zmontował. I miał rację, ponieważ było w tym wszystko, o czym mówię: były staruszki, były leniwe, był skrzypek i była „Jeszcze Polska…” – tylko że nie budowała się z tego żadna szersza myśl. Było tylko poczucie, że oto opisujemy, jak wygląda jakiś bar mleczny – to znaczy, że tak jednostkowo jesteśmy już przy tej staruszce z kluskami, że nic to więcej nie znaczy, nie przenosi się to na rodzaj cierpienia wspólnego komukolwiek innemu.

Głos z sali: To znaczy, że dla pana nie było nic pięknego w staruszkach?

Krzysztof Kieślowski: Było coś dla mnie pięknego. To się działo w Łodzi. W Łodzi te staruszki do dzisiaj wyjadają leniwe. Niedawno byłem, patrzyłem, są. Inne staruszki i inne leniwe, ale tak samo, dokładnie. Potem chciałem być coraz bliżej ludzi, coraz bardziej mnie ciekawili jako jednostki – i właśnie nie tylko dla tego, że wyjadają komuś z talerza, tylko też dlaczego wyjadają i być może dlaczego doszło do tego, że wyjadają, co się stało przedtem.

Głos z sali: Czy panu to się udało?

Krzysztof Kieślowski: Wie pani, tak do końca, to nie… Do końca nigdy się nie udaję, ale to nie jest ciekawe, żeby się udało. Ciekawe jest żeby iść. Cel oczywiście trzeba sobie postawić, ale osiągnięcie go nie jest tak naprawdę frapujące. Naprawdę ciekawa jest tylko droga. Myślę, że to się bierze po prostu z tego, iż tak jesteśmy skonstruowani – wiemy, gdzie jest cel i osiągnięcie go nie jest właściwie tak bardzo interesujące jak droga do niego, to jest naprawdę bardzo ciekawe. Myślę, że tak samo z filmami, jak i z każdą inną rzeczą, z pisaniem książek czy robieniem klusek leniwych, które potem wyjadają staruszki. Tak wszędzie chyba tak jest…

Fragmenty spotkania z Krzysztofem Kieślowskim (24.II.1996) Teatr Ósmego Dnia, Poznań. Opracowanie Marek Hendrykowski i Mikołaj Jazdon (Magazyn „Kino” 5/1996 str. 9-12). Artykuł przygotowany przez Witolda „Syzyfa” Paczkowskiego.

__
Witold Paczkowski
Pozostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *