Jeszcze dwa tygodnie przed imprezą myśleliśmy, że do spotkania z Krzysztofem w ogóle nie dojdzie. Najwyraźniej nie miał ochoty ruszać się z Warszawy i przyjeżdżać w lutym do Poznania. Wiedzieliśmy skądinąd, że nie czuje się najlepiej i po wielkim wysiłku ostatnich lat pauzuje. W końcu Marcin Kęszycki i ja pogodziliśmy się z myślą, że trzydniowa retrospekcja nakręconych przez Kieślowskiego filmów dokumentalnych odbędzie się bez jego udziału. Aż tu nagle, na dwa tygodnie przed rozpoczęciem przeglądu nieoczekiwanie telefon: „Przyjeżdżam!”.
Wspaniale. Przyjechał wieczorem w sobotę ekspresem. Wszedł. W hallu teatru ciemno. Trwała właśnie projekcja. Pierwszą rzeczą , jaką zobaczył w Teatrze Ósmego Dnia, był tłum młodych ludzi w skupieniu oglądających jego dawne filmy. Chętnych nie można było pomieścić w niewielkiej sali. Pozostawiono więc szeroko otwarte drzwi do hallu. Tak daleko, sięgał snop światła padający na zewnątrz z ekranu i umożliwiający oglądanie, stali ciasno obok siebie – chłonąc kolejne, przeważnie po raz pierwszy przez nich widziane, dokumenty z lat 70.- ci, z którymi miał się za chwilę spotkać. Tego wieczoru szedł kolejno „Szpital”, potem „Z punktu widzenia nocnego portiera”, „Siedem kobiet w różnym wieku”, „Dworzec” i „Gadające głowy”. Dodatkowo organizatorzy wyświetlili też telewizyjny film Grażyny Banaszkiewicz o Kieślowskim.
Przywitaliśmy się w ciemności, tym serdeczniej, że od naszego poprzedniego spotkania minęło parę lat znaczonych kolejnymi dowodami jego niesamowitej pracowitości (pamiętne „Zrobiłem i mam”). Krzysztofa poznałem jeszcze jako studenta reżyserii w łódzkiej szkole filmowej ponad dwadzieścia lat temu, właśnie w Poznaniu. Był ode mnie starszy, ale natychmiast staliśmy się przyjaciółmi, którym łatwo się ze sobą rozmawia. Podkreślam to, ponieważ wielokrotnie zdarzało mi się słyszeć ludzi narzekających na jego brak kontaktowości i – działającą jak zimny prysznic, zwłaszcza na nieprzygotowanych do wywiadu dziennikarzy- cierpką oschłość. Co do oschłości jako rzekomej cechy jego charakteru, mam zdanie dokładnie przeciwne. Ci, których lubił, znali go jako człowieka niezwykle bezpośredniego i otwartego, z którym kontakt jest po prostu normalny i bardzo serdeczny. Nie dla wszystkich jednak. Krzysztof przyjaźnią obdarzał. I był to rodzaj wyróżnienia, które się czuło.
Tamtego wieczoru we czwórkę: Krzysztof, Grażyna Banaszkiewicz, Marcin Kęszycki i ja, siedzieliśmy w teatralnej kawiarence, czekając, aż skończy się projekcja ostatniego filmu. Już po paru pierwszych zdaniach zorientowałem się, że jest to ten sam „dawny” Krzysztof, jakiego znałem.
Skończyła się projekcja i weszliśmy do wypełnionej po brzegi sali. Tłok był taki, że musieliśmy usiąść tuż przed ekranem. Na sali pracowało parę ustawionych wśród widzów kamer, u stóp na wyciągnięcie ręki siedzący na podłodze dziennikarze z mikrofonami rejestrujący przebieg spotkania. Któż mógł się spodziewać, że nagrane w tak trudnych warunkach materiały okażą się wkrótce bezcenne. Dziennikarka poznańskiego Radia „Merkury”, Maria Blimel, zmontowała z nich potem reportaż prezentowany w dziesięciominutowych odcinkach na lokalnej antenie. Jest tam nie tylko głos Krzysztofa, który dobrze znamy, ale także jego niesamowite poczucie humoru, urzekające esprit i kapitalna atmosfera, jaką stworzyli wpatrzeni w niego i słuchający w skupieniu młodzi ludzie.
A mówił z całą otwartością dosłownie o wszystkim. Dopiero słuchając radiowego zapisu tego wydarzenia trzy tygodnie później zdałem sobie sprawę, w jak znakomitej formie był tego wieczoru i jak wiele dał z siebie kilkuset słuchaczom. Odpowiadał na każde pytanie, nawet najbardziej, zdawać by się mogło naiwne. Co więcej, ilekroć było to konieczne, wydobywał z zadawanych pytań głębszy sens i sam stawiał nowe, aby utrzymać uwagę sali. Kierując dyskusją, straciłem poczucie czasu. Rozmowa między Krzysztofem a salą zdawała się toczyć sama. Obie strony musiały jej od dawna potrzebować i bardzo pragnąć.
W dalekich od doskonałości warunkach stało się coś, co zdarza się naprawdę rzadko. Ustąpiły wszelkie bariery. Raz nawiązana nić serdeczności sprawiła, że Krzysztof poczuł się u siebie. Żartował, odgrywał zabawne scenki z planu „Personelu” i przywoływał teksty, które nie weszły do ostatecznej wersji „Z punktu widzenia nocnego portiera”. Wielki artysta, największy polski filmowiec swego pokolenia nawiązał ze swoją publicznością niesamowicie bliski kontakt bez najmniejszej pozy i tak częstej, niestety agresji z obu stron. To było coś naprawdę fantastycznego. Zresztą równie udane spotkanie z widzami miał w Teatrze Ósmego Dnia kilka tygodni wcześniej Marcel Łoziński. Po blisko trzech godzinach padło ostatnie pytanie i ostatnia odpowiedź, a potem podeszli do Krzysztofa ci wszyscy, którzy chcieli jeszcze przez chwilę porozmawiać.
Pożegnaliśmy się późnym wieczorem. Nazajutrz rano wracał do Warszawy. Kilka dni później znalazłem w skrzynce dużą szarą kopertę z jego zdjęciami i list z datą 25 lutego „Drogi Marku! Od razu za pamięci wysyłam Ci zdjęcia – dwa – żebyś mógł sobie wybrać: czarno- białe wesołe i kolorowe ? poważne. Dziękuję jeszcze raz za wczorajszy wieczór. Pozdrawiam żonę i Ciebie. Całuję K.”
Jedyny maleńki okruch radości w tej bardzo smutnej chwili bierze się stąd, że ostatnia widownia, jaką widział Krzysztof na poznańskim przeglądzie swoich filmów, nie mogła pomieścić się w przepełnionej sali, a ostatni widzowie, których spotkał tamtego wieczoru, byli dla niego tak bliscy i przyjaźni.
Artykuł autorstwa Marka Hendrykowskiego pochodzi z magazynu „Kino” 6/96 str.8. Materiał spisany i udostępniony przez Witolda „Syzyfa” Paczkowskiego.