Kieślowski uwiódł zachodnią publiczność – nasza wciąż mu się opiera
Kariera Kieślowskiego na Zachodzie – to fenomen, który w Polsce trudno wytłumaczyć. Tam „Dekalog” stał się objawieniem, u nas przeszedł właściwie bez echa. W odbiorze „Weroniki” ten dysonans był jeszcze większy. „Trzema kolorami. Niebieskim” nasza krytyka niby się zachwyca, ale też jakoś tak zdawkowo, pomijając, że chwalą ci, którzy zawsze chwalili. Czytając entuzjastyczne zagraniczne recenzje – w których Kieślowskiego stawia się w rzędzie najwybitniejszych twórców współczesnego kina – można czasem odnieść wrażenie, że tam oglądali zupełnie inny film. Z pewnością oglądali inaczej.
Co istotne, jest to kariera pozbawiona podtekstów politycznych: reżyser nie wyjechał z kraju jako twórca uciemiężony i prześladowany, nie opowiadał w wywiadach o martyrologii.
W swoich ostatnich filmach wyraźnie ucieka od polityki. Pamiętam wywiad z Kieślowskim sprzed paru lat, zamieszczony w krajowej prasie filmowej, w którym powiedział: Beze mnie. To było wyznanie silnej niewiary w kino polityczne, zaangażowane, jak się kiedyś mówiło, wymierzające sprawiedliwość widzianej okiem kamery rzeczywistości. Takie właśnie kino miało w Polsce heroiczne zasługi – podziwiano twórców najczęściej za to, iż stawali w obronie „wartości niezbywalnych”. Wartości artystyczne miały doprawdy drugorzędne znaczenie.
Deklaracja reżysera, który współtworzył „kino moralnego niepokoju”, zapowiada coś więcej niż tylko zmianę tematycznych zainteresowań – twórca porzucał zarazem pewien sposób uprawiania sztuki. Sam sobie, z wyboru, napisał zwolnienie z walki „na froncie ideologicznym”, na którym inni twórcy pozostawali znacznie dłużej (niektórzy do dziś), przypominając zabłąkanych partyzantów, wysadzających pociągi wiele lat po zakończeniu działań wojennych.
Kiedy „przyszła wolność” w 1989 r., większość polskich filmowców zachorowała na chorobę kombatanckości: nie mieli nagle z kim walczyć, zabrakło wroga, z którym tkwili w zwarciu – czasem bywał to miłosny uścisk – przez dziesięciolecia, i nagle w ich filmach pojawiła się pustka. Kieślowski był już gdzie indziej, nie tylko w sensie geograficznym. Nie wiem, co robił w 1989 r., czy częściej przebywał w Polsce, czy na Zachodzie, w każdym razie nie przypominam sobie, by brał udział w akademiach ku czci wskrzeszanej Rzeczypospolitej, a już na pewno nie robił tego ostentacyjnie.
Dzisiaj reżyser opowiada w wywiadach, że gardzi polityką, że poprzez politykę nic ważnego nie da się załatwić, że nie wybrałby się do kina na film o wojnie w Jugosławii, gdyby taki powstał.
Los zamiast losu
Już jako jeden z liderów reżyserów, występujących pod koniec lat siedemdziesiątych we wspólnych barwach, Kieślowski zajmował pozycję odrębną, także pod względem organizacyjnym – większość „niespokojnych” była w słynnym zespole „X” Andrzeja Wajdy, tymczasem on pozostał pod egidą Stanisława Różewicza w „Torze”, gdzie literującym reżyserem był Krzysztof Zanussi.
Relacje Zanussi – Kieślowski to jest temat na osobny film. Niewątpliwie Kieślowski pozostał pod silnym wpływem Zanussiego, a nawet szedł jego tropem, by w pewnym momencie stanąć mocno na własnych nogach. Licząc prestiżowe nagrody, osiągnął już więcej od mistrza – przewodnika. Na uroczystej premierze „Niebieskiego” w warszawskiej „Lunie” Zanussi stał na głównej scenie z boku – jako współproducent Kieślowskiego.
O czym robi dzisiaj filmy Kieślowski? Odkąd przestał zajmować się polityką i „sprawą Polski”, opowiada historię o ludziach. Bohaterowie jego filmów często obserwują świat przez okno – także innych ludzi. Reżyser również przygląda się losom ludzkim i zastanawia się, dlaczego żyją tak jak żyją, dlaczego nie pokierowali inaczej swym życiem, co zadecydowało, że znaleźli się tam, gdzie nie zawsze mieli zamiar się znaleźć. Bardzo proste pytania, dzisiejsza sztuka przestała je zadawać. Jak żyć? – to obecnie domena autorów rubryki porad w masowych czasopismach ilustrowanych. Kieślowski miał odwagę ponowić te odwieczne pytania.
O losach bohaterów ostatnich filmów Kieślowskiego nie decyduje fatalizm dziejów ani ingerencja reżimów politycznych, ani nawet świadomie podejmowane wielkie wybory. Częściej decyduje przypadek. „Przypadek” – tak brzmiał tytuł filmu z 1981 r. (wówczas nie rozpowszechnianego) – w pewnym sensie prekursorskiego dla dzisiejszego Kieślowskiego. Młody człowiek trzy razy gonił pociąg na peronie i za każdym razem drobne zdarzenie sprawiło, że zupełnie inaczej potoczyło się jego dalsze życie; w rezultacie w jednym wariancie zostawał konspiratorem, w drugim młodzieżowym aktywistą, w trzecim zwyczajnym, normalnym człowiekiem. (Czytałem, że w „Czerwonym”, trzecim filmie w „kolorowej” serii, bohater będzie przeżywać „retrospekcję współczesną”, czyli różne mutacje zdarzeń bieżących).
Przypomina się wiersz Miłosza o lawinie, która od tego bieg swój zmienia, po jakich toczy się kamieniach. Los może się potknąć o mały kamyk: drobne zdarzenie, słowo kiedyś wypowiedziane, grzech niekoniecznie najcięższego kalibru. Decydują przypadkowe spotkania i przypadkowe rozminięcia. (Obie Weroniki z poprzedniego filmu mijały się na krakowskim rynki, będąc tak bardzo blisko siebie). Przeznaczenie tkwi w szczegółach. Kieślowski lubuje się w „metafizycznych rebusach”, tajnych znakach, które podpowiadają widzowi, że za chwilę zdarzyć się może coś niezwykłego. W „Dekalogu” w chwilach przełomowych pojawia się na moment, w różnych wcieleniach, ta sama postać. W „Niebieskim” uliczny grajek gra nieoczekiwanie melodię, która przypomina kompozycje rozpoczętą przez zmarłego kompozytora, owdowiała kobieta zabiera ze sobą z opuszczonego życia niebieskie, szklane paciorki. Itp.
Kieślowski nie lęka się patosu wielkich słów. Po „Dekalogu” serii 10 filmów inspirowanych, w mniej lub bardziej dowolny sposób, 10 przykazaniami boskimi, zajął się przykazaniami ludzkimi” trójcą: Wolność, Równość, Braterstwo, do których dodane zostały barwy flagi: Niebieski, Biały, Czerwony. Co te hasła i kolory dzisiaj znaczą, czy są tylko „kolorami ochronnymi”, maskującymi obojętność na wartości uznane kiedyś za najważniejsze?
Bohaterka „Niebieskiego” po utracie męża i córki postanawia żyć w samotności, która ma być odmianą wolności. („Będę teraz robić to, co chcę: nic. Nie chcę wspomnień, rzeczy, przyjaźni ani przywiązania. To wszystko pułapka”.) Ale nie można żyć naprawdę, robiąc tylko „nic”, dlatego ucieka od podarowanej jej przez tragiczne zdarzenie wolności do wszelkich pułapek, jakich pełne jest każde życie.
Kino wspólnego obszaru
Kieślowski trafił na Zachód w bardzo szczególnym momencie: tamtejsze kinematografie przeżywały głęboki kryzys, natomiast zaczynał wszechwładnie panować amerykański wzorzec filmu – towaru wyprodukowanego na taśmach hollywoodzkiej „fabryki snów”. Rozwój telewizji satelitarnej przyśpieszył rozprzestrzenianie się tej nowej monokultury, podobnie jak wynalazek wideo, które pożera nieprzebrane ilości tandety magnetycznej. Kino zdziecinniało, w jak najbardziej dosłownym sensie, dystrybutorzy boją się inwestować w filmy przeznaczone dla dorosłego, bardziej wymagającego widza, ponieważ z badań wynika, iż na widowni przeważają nastolatki. Ruszyło błędne koło – skoro do kin przychodzą dzieci, to należy robić filmy infantylne.
Zanikowi kina wartości towarzyszyły oznaki wyczerpania innych dziedzin sztuki, czego wyrazem najbardziej dobitnym jest postmodernizm, który w zwulgaryzowanym znaczeniu stał się łatwym przepisem na układanie nowych kompozycji z dobrze znanych segmentów. Klocki lego dla dorosłych. Twórcy zaczęli unikać tonu serio, za to z upodobaniem uciekają w parodię, pastisz i wszelkie stylizacje. Dodajmy do tego konsumpcyjny styl życia zachodnich społeczności, z którego wyeliminowano sferę metafizyki. Filmy Kieślowskiego przypominają ten zapomniany wymiar ludzkiego życia. Na Zachodzie było to przypomnienie bardziej szokujące niż w Polsce (to w pewnym stopniu wyjaśnia, dlaczego tam Kieślowski jest bardziej podziwiany niż w kraju).
Krzysztof Zanussi, poproszony niedawno przez dziennikarza „Kina”, by wytłumaczył fenomen zagranicznej popularności Kieślowskiego, odpowiedział krótko: „Na tle zachodniego kina Kieślowski jest przejmująco ludzki. I tym chyba uwiódł publiczność”. Jak podkreśla tamtejsza krytyka, polski reżyser nieustannie stawia pytania, „o sens całości”, podczas gdy inni twórcy skupiają się na coraz bardziej rozdrobnionych „kawałkach”, z których nie da się ułożyć spójnej kompozycji.
Nowy Kieślowski jest bardzo europejski, „Trzy kolory” to wręcz modelowy przykład produkcji supereuropejskiej, „kina wspólnego obszaru”; międzynarodowa ekipa, akcja dzieje się w Paryżu, Warszawie, Genewie, pieniądze kilku współproducentów (we wspólnej kasie znalazły się też polskie złotówki). W „Niebieskim” słuchamy muzyki, która miała rozbrzmiewać z okazji uroczystości ku czci Zjednoczonej Europy. Parę lat temu, kiedy powstawał scenariusz, mogło się wydawać, że to nie utopia.
Epitafium dla kina moralnego niepokoju?
W jednej ze scen „Niebieskiego” bohaterka przemierza korytarze Pałacu sprawiedliwości, szukając kobiety, która była kochanką jej zmarłego męża, kamera wędruje za nią na chwilę do Sali rozpraw i wtedy w tym francuskim filmie słyszymy jedno słowo po polski: „Czy
dlatego, ze jestem Polakiem, odmawia mi się sprawiedliwości?”. To mówi Zbigniew Zamachowski, niewidoczny zresztą w kadrze, główny bohater następnego w „kolorowej serii” filmu pt. „Biały”. Gra polskiego fryzjera, który zakochuje się we Francuzce, wyjeżdża za nią do Paryża, ale tam nie zaznaje szczęścia. Wraca do kraju przemycony w walizce, walizka na lotnisku zostaje skradziona, następnie trafia na śmietnik. Pierwsze spotkanie bohatera z odzyskaną ojczyzną odbywa się na wysypisku śmieci. Czy to symbol? Być może, ale więcej szczegółów z reportaży z planu zdjęciowego nie sposób się domyślić. Wiadomo jeszcze tylko, że ma tu być mniej metafizyki niż w dwóch pozostałych częściach filmu (reżyser wie, że my czujemy inaczej metafizykę niż zachodni „mieszczański” widz?), za to więcej groteski. Operator filmu twierdzi, że ma to być epitafium dla kina moralnego niepokoju.
Niecierpliwie będę czekał na premierę „Białego”, z nadzieją, ze spotka się znów dawny Kieślowski z nowym Kieślowskim. Ten dawny – przyznaję – jest mi wciąż najbliższy. Podziwiam reżyserską perfekcję „Weroniki” i „Niebieskiego”, świetną prace autora zdjęć Sławomira Idziaka, wspaniałą muzykę Zbigniewa Preisnera, ale… jest w tych filmach mówiących o uczuciach jakiś wyrachowany chłód – a może też odrobina fałszu? – i to sprawia, że doceniam, ale się nie zachwycam. Jak się mam zachwycać, skoro się nie zachwycam.
Kieślowskiemu z dzisiejszą sprawnością warsztatową, jeżeli przypomni sobie ujmującą prostotę „Personelu”, dałbym się uwieść na pewno.
Artykuł autorstwa Zdzisława Pietrasika, zamieszczony w magazynie „Polityka” (1993 rok, nr 42)
Tekst spisany i udostępniony przez Witolda „Syzyfa” Paczkowskiego