Rozmowa ze Zbigniewem Preisnerem, dwukrotnym laureatem prestiżowej Nagrody Amerykańskiej Krytyki Filmowej. Prowadziła Katarzyna Bielas.
– Osiągnął Pan światowy sukces jako kompozytor muzyki filmowej, nie mając szkolnej edukacji muzycznej…
– Nie skończyłem szkoły muzycznej, bo nie miałem gdzie. Jako dziecko musiałem wyjechać z rodzicami z Bielska-Białej do Bobowej, pod Nowy Sącz. Tam nie było szkoły muzycznej, chodziłem do liceum. Pisania nut nauczył mnie Władysław Strejczyk, nauczyciel fizyki z Tarnowa.
Potem studiowałem historię na UJ. Muzyki uczyłem się sam. Kupowałem książki, partytury. Wszystko, czego się nauczyłem, sprawdzałem od razu w praktyce, w zespołach, które zakładałem ze studentami wyższej szkoły muzycznej.
– Potem trafił Pan do krakowskiej Piwnicy pod Baranami…
– Tak, ale wcale nie chciałem tam zostać. Bałem się siły i energii kompozytorów piwnicznych. Tego, że popadnę w ich manierę. Nigdy też nie chciałem być epigonem. Zygmunt Konieczny stworzył niepowtarzalny i genialny styl. W konkurencji z nim nie miałem szans. Postanowiłem wziąć z Piwnicy to, co najważniejsze: traktowanie muzyki jako dopełnienia literatury.
Pisząc dla Piwnicy sięgałem do zupełnie innych tekstów, stąd wzięło się pisanie muzyki do tekstów z gazet – dekretów, artykułów, wywiadów. Próbowałem szukać własnego brzmienia.
Zawsze jednak pociągał mnie film. Od początku czułem, że w tej materii mogę zrobić coś nowego i własnego.
– Jak się trafia do Piwnicy i co się później dzieje?
– Młodemu człowiekowi, który chce się dostać do Piwnicy, Piotr Skrzynecki proponuje występy gościnne przed programem. Dopóki nie jest zaakceptowany, pozostaje gościem.
Ja trafiłem tam przez przypadek w 1978, czuło się już koniec gierkowszczyzny i atmosferę zmian.
Jako kompozytor miałem inną sytuację, niż inni członkowie kabaretu. Musieli znaleźć się ludzie, którzy chcieli śpiewać moje piosenki. Miałem dużo szczęścia, bo w tym czasie przyszło dużo nowych osób: Anna Szalapak, Jacek Wójcicki… Pisałem dla nich, a oni to akceptowali i śpiewali.
Na marginesie trzeba powiedzieć, ze Piwnica jest jedynym miejscem, gdzie komunizm się sprawdził. Wszyscy dostają jednakowe honoraria – dzisiaj około 60 tysięcy złotych za wieczór.
– Jaką funkcję spełnia muzyka w filmie?
– Muzyka, jaką lubię, powinna być narracją, a jednocześnie dopełnieniem i uzupełnieniem scenariusza. Można zawiesić jakąś kwestię, bo zastąpi ją muzyka. Na przykład kiedy brakuje słów na wyrażenie emocji. Powinna ilustrować film, ale mądrze. Tzn. nie to, co na zewnątrz, co widzimy na ekranie, ale to, co jest w ludziach, w aktorach – a jednocześnie w nas samych, w widzach.
Muzyka raz jest antycypacją, a raz retrospektywą. Zawsze jednak powinna być partnerem, a nie zapełniaczem jakiejś dziury.
– Czasem jest zbędna?
– Oczywiście. Czasem najlepsza muzyka w filmie jest ciszą – jak w niektórych filmach Bergmana.
Nie znoszę amerykańskiej maniery podkładania muzyki do całego filmu. To zaczęło się od Lucasa i Spielberga. Moim zdaniem, muzyka, która idzie non stop, traci swoją funkcję kreacyjną i jest męcząca. Jest jak jaką potworna tapeta.
– A co Pan sądzi o używaniu komputerów przy komponowaniu?
– Odwiedziłem kiedyś studio Jean Michela Jarre’a pod Paryżem. Widząc jego sprzęt za kilkanaście milionów dolarów zrozumiałem wszystko. Jarre ma sześciu inżynierów dźwięku, których zadaniem jest spełnianie jego marzeń. Mówi na przykład, że potrzebuje dźwięku w kolorze niebieskim albo takiego, jak zapach świerku. I wtedy ci inżynierowie rozprogramowują całą aparaturę szukając specjalnych brzmień.
Czym innym jest komponowanie na instrumenty elektroniczne, a czym innym – jak często zdarza się w Polsce – myślenie klasyczne korzystające tylko z instrumentów elektronicznych. W tym pierwszym wypadku można osiągnąć świetne efekty, jak „Dzwony rurowe” Mike’a Oldfielda, czy „Rydwany ognia” Vangelisa. Klasyki jednak nie da się zastąpić elektroniką.
Instrumenty elektroniczne mogą udawać skrzypce czy trąbkę, nigdy jednak nie zastąpią żywego człowieka. Nie ma sensu komponować myśląc o orkiestrze, a potem nagrywać to wszystko na instrumentach elektronicznych. Brzmienie orkiestry to nie tylko nuty. To także ludzie, akustyka, przestrzeń.
– Pracował Pan w USA. Czy praca kompozytora w Ameryce i Europie bardzo się różnią?
– Bardzo. Nie znoszę pracować dla Amerykanów.
Dla nich mniej jest ważne, jaka ma być ta muzyka niż to, że ma płynąć bez przerwy. Najlepiej wesoła, optymistyczna i pompatyczna.
Amerykanie testują każdy film. Robią tak zwany „screening session”, czyli pokazy dla reprezentatywnej, zróżnicowanej wiekowo i środowiskowo, grupy, która ogląda i wypełnia ankietę, co się podobało, a co nie. To, co się większości nie podobało, oczywiście później się wycina. Często można w ten sposób wylać dziecko z kąpielą.
Taki pokaz to wstępna propozycja filmu, montażu, także muzyki. Podkłada się zupełnie przypadkowa muzykę, albo korzysta z muzyki do innych filmów kompozytora, z którym ma się zamiar pracować. Niestety, w ten sposób zawsze wpada się w pułapkę, bo trudno się później uwolnić od wyobrażeń o muzyce, która się na takiej projekcji słyszało. Dla kompozytora jest to okropne, bo każda nowa propozycja trafia na mur czyichś przypadkowych wyobrażeń.
– Na jakim etapie pracy nad filmem powinien włączyć się kompozytor?
– Najbardziej lubię znać scenariusz jeszcze przed rozpoczęciem zdjęć. Tak było na przykład w wypadku „Podwójnego życia Weroniki”. Krzysztof Kieślowski na wstępie powiedział, czego potrzebuje. Zrobiłem nagrania i przystępując do kręcenia miał już wszystko, co najważniejsze: temat, piosenkę, koncert… Kręcąc film wiedział dokładnie, w jakim nastroju będziemy się poruszać, jaką emocje niesie muzyka.
Tak samo będzie w wypadku pierwszej części jego najnowszego tryptyku „Trzy kolory”. To też w jakimś sensie jest film muzyczny – oczywiście nie w sensie hollywoodzkim. Opowiada o kompozytorze, który pisze koncert na zjednoczenie Europy.
– Robił Pan muzykę do „Dekalogu” Kieślowskiego. Jak wytłumaczy Pan fakt, że serial ten został na Zachodzie przyjęty entuzjastycznie, a w Polsce raczej chłodno?
– Filmy Felliniego też na początku nie podobały się Włochom.
Kieślowski pokazał naszą rzeczywistość. Nie lubimy patrzeć na to, jak ohydnie mieszkamy, jakich okropnych mamy sąsiadów. Nie lubimy, jak ktoś pokazuje nam, że nie umiemy ani pracować, ani bawić się, ani cieszyć, ani smucić. Nie potrafimy pójść do kawiarni bez specjalnego celu, ani nawet nie umiemy napić się jak ludzie. Po prostu nie mamy pewnych nawyków i nie chcemy tego wiedzieć.
– Myślę, że w przypadku tego filmu istotniejszy był jednak zarzut ilustracyjności i oczywiście odbiór przesłania.
– To co miał Kieślowski pokazać? Historię Pana Boga?! W „Dekalogu” najważniejsze jest pytanie: co to znaczy Bóg? Dzisiaj dla niektórych Bogiem może być komputer, polityka, przemoc, kultura… Pokazał przykazania przez pryzmat współczesności – wykoślawionej, szarej, okropnej.
Pokazanie tego w kraju takim jak Francja, opływającym w dostatek, zrobiło wrażenie. Większość Francuzów nie myśli o Bogu, Kościele, religii. Jednak jako ludzie wrażliwi odebrali przesłanie filmu.
„Dekalog” do dziś z powodzeniem idzie w paryskich kinach. Polskie społeczeństwo jest pełne kompleksów. Nie potrafi nawet docenić swoich artystów. Kiedy Kieślowski zbierał nagrody za granicą, jego nazwisko wymieniane było u nas półgębkiem.
– Pan swoje też zbiera na Zachodzie.
– Tutaj każdy myśli „Polak” i macha ręką. To przykre.
Rozumiem, że społeczeństwo po 40 latach komunizmu jest pełne kompleksów, apatyczne, pozbawione chęci do życia i niesamodzielne. Ale przeraża mnie, że takie same są elity, które rządzą tym krajem.
Dlatego mnóstwo inteligencji pracuje na Zachodzie albo wyjeżdża na stałe. Teraz nie wyjeżdżają robotnicy. Teraz wyjeżdża elita, której nie stwarza się warunków do pracy i która się lekceważy. Nie chodzi o to, żeby w każdym mieście było pięć teatrów, bo na to nie stać nawet bogatych krajów. Ale żeby nie móc uszanować tradycji Tadeusza Kantora i znaleźć miejsca na rekwizyty z jego teatru – to jest skandal.
Katarzyna Bielas [„Gazeta Wyborcza” 6.01.1993]