Rozmowa z Jerzym Stuhrem. Prowadził Paweł T. Felis.
– „Niezwykle osobisty i kompletnie zmyślony” – powiedział kiedyś Tadeusz Sobolewski o „Historiach miłosnych”. Czy zgodziłby się Pan, że to dobre określenie wszystkich Pana filmów?
– Tak, ale te filmy to nic innego jak ślady moich zmagań z życiem. Sięgam po to, co dręczy mnie jako człowieka, na co sam nie potrafię znaleźć odpowiedzi, staram się podzielić tymi wątpliwościami z widzem. Ale szukam też odpowiedniej formy – i tu pojawia się zmyślenie. Mówię o sobie, ale jednak się chowam za tą formą.
– Żeby nie powiedzieć za dużo?
– Nie znoszę ekshibicjonizmu. Takie bebechowate odsłonięcie bez żadnej dyscypliny drażni mnie w życiu, a co dopiero w filmie. Dlatego tematy, które chcę poruszyć – jak w przypadku „Tygodnia z życia mężczyzny” – czasem przerażają mnie samego. Myślę: po co? Po co jeszcze raz ludziom się tak zwierzać?
– Stawia Pan pytania, ale czasem sugeruje też odpowiedzi. W „Historiach miłosnych” opowiada się Pan wyraźnie po stronie tych, którzy wybierają miłość.
– Tak. Kiedy myślę o tym filmie – a myślę dość serdecznie – ten lekki dydaktyzm trochę mnie drażni. Ale w tej akurat sprawie nie byłbym sobą, gdybym delikatnie nie wskazał, gdzie jest właściwa droga. Nie ku szczęściu, raczej ku wolności. Bo tęsknota za uczuciem, ładem, wzajemnością, bezpieczeństwem jest zawsze. „Historie…” mówią jednak o tym, do czego sam dorastałem przez lata: miłość wymaga ciężkiej pracy i odwagi.
– Brakuje jej bohaterom Pana ostatniego filmu „Pogoda na jutro”.
– Jeszcze niedawno młodzi ludzie mieli problemy z mówieniem o miłości. Dziś przychodzi im to zbyt łatwo – chowają się za powierzchownymi gestami, słowami i zachowaniami. Przeciwko tym wirtualnym uczuciom niełatwo się zbuntować, bo młodzi nie lubią dziś buntu. Powtarzam to studentom, mojemu synowi. Czasem tylko mylą bunt z uporem. Wtedy mówię: „To jest pański program na NIE. A teraz proszę program na TAK”.
– W takim razie ja zbuntuje się przeciwko temu, jak pokazał Pan młodych ludzi w „Pogodzie na jutro”. To ikony, a nie autentyczne postaci – jedna córka występuje w pornograficznym reality show, druga przesiaduje w internecie i wiąże się z dilerem narkotyków, syn cynicznie robi karierę u bezwzględnego polityka…
– Właśnie o to mi chodziło. Nie ma sensu przykładać do tego filmu klucza psychologicznego. Chciałem pokazać archetypy postaw, zachowań i uczuć, takich jak gniew, wstyd, zło, nienawiść, korupcja. Ten film miał być schematyczny, nie należy go oglądać w sposób realistyczny. Moim żywiołem są proste, moralitetowe opowiastki, a nie głębokie socjologiczne albo psychologiczne analizy. Wbrew podstawowej zasadzie kina – sprawić, by widz uwierzył w to, co się dzieje na ekranie – ujmuję zawsze swoje historie w nawias.
– Jak w „Spisie cudzołożnic”, gdzie bohater mówi wprost do kamery, czy „Historiach miłosnych”, w których jeden aktor gra kilka ról.
– Na tym polega fenomen formalny „Historii miłosnych”. Już w pierwszej scenie, kiedy aktor przebiera sukienki, pokazuje widzom: wszystko bzdura, nie wierzcie w nic. Zżymałem się kiedyś na Nową Falę francuską, a jednak coś z niej we mnie zostało. Po co mamić człowieka? Przecież to tylko film. Mam głębokie poczucie umowności, wzięte pewnie trochę z teatru. Największym wyzwaniem jest to, żeby widz mimo umowności uwierzył. Poczuł, że mimo wszystko to jest o nim.
– Ale telewizyjna wirtualność Pana drażni.
– Telewizyjna niby-rzeczywistość oducza myślenia, obezwładnia szare komórki, stępia krytyczne spojrzenie. Jestem kimś w rodzaju telewizyjnego podglądacza, dlatego oglądam w telewizji wyłącznie dokumenty i reportaże. Podpatruję środowiska, z którymi nie stykam się, na co dzień, słucham jak ludzie mówią, jak się zachowują, jak wyrażają emocje. I wykorzystuje to później w filmach.
– „Pogodę na jutro” oglądałem właśnie jak historię bezradności Pańskiego pokolenia w zetknięciu z młodymi, ale i ze współczesnym światem.
– Bo wbrew pozorom nie jest to film przeciwko młodym żyjącym w obcym mi świecie telewizji czy internetu. „Pogoda…” mówi o nas, pokoleniu starych – to my ponosimy odpowiedzialność za to, jak wychowaliśmy nasze dzieci. Grany przez Maćka, mojego syna, bohater mówi: „Trzeba nas było wychowywać, a nie za ojczyznę walczyć”. To kolejne uproszczenie, ale też towarzysząca mi nieustannie myśl: czy zajmując się tyloma sprawami, nie zaniedbaliśmy czegoś najważniejszego w swojej rodzinie, wobec swoich dzieci? Czegoś, czego nie da się już nadrobić?
– To cena, którą za filmowa pasje musiał zapłacić bohater „Amatora” Kieślowskiego?
– Bez poświęcenia nie można myśleć o tym zawodzie. Całe życie płace na przykład cenę permanentnej samotności, oderwania od rodziny. Doszło nawet do tego, że – chociaż uwielbiam spędzać czas z bliskimi – szukam tej samotności. I mogę powiedzieć, że właściwie jestem samotnym człowiekiem. Poza tym ten zawód doprowadził mnie do choroby. Wyeksploatował fizycznie i psychicznie. Bo przeżyłem w nim wszystko – największe wzloty i najgorsze upadki.
– Męczą Pana ciągłe porównania z Kieślowskim?
– Nie, dlatego, że Krzysztof był przede wszystkim moim przyjacielem. Zawsze wiedziałem, że bardzo dużo mu zawdzięczam. To on kształtował mnie jako człowieka. Inni moi mistrzowie – Swinarski, Jarocki, Wajda – pokazywali mi moje aktorskie możliwości, rozwijali warsztat. Krzysztof nie rozdzielał życia i kina. Jednak dopiero teraz, kiedy uczę studentów, widzę jak wiele dał mi w sprawach zawodowych, technicznych. Łapię się na tym, że wręcz mówię jego frazami. Andrzej Wajda powiedział kiedyś do Edwarda Kłosińskiego, operatora i mojego przyjaciela: „Popatrz, wszyscy mówią o Kieślowskim, wszyscy go niby rozumieją, a ten Jurek tak siedział przez te lata na planie i on chyba wziął z Krzysztofa najwięcej”.
– Czy nie chciałby się Pan z tego oddechu Kieślowskiego wyzwolić?
– Nie. Kiedyś jednego dnia w „La Repubblice” ktoś napisał, że jestem sukcesorem Kieślowskiego, a w „Corriere della Sera” nazwano mnie nieudolnym epigonem. Ale ja jestem spokojny. Wiem, co od niego wziąłem, a co jest wyłącznie moje. Łączy nas na pewno skupienie na ludziach, bliskość z bohaterem. Ale też wiele dzieli.
– Pan ucieka na przykład od metafizyki.
– Tak, bo jest mi to obce. Dla Krzysztofa nie byłem już partnerem w takich rozmowach. Wolę zatrzymać się w literacko-maralitetowych historyjkach.
– Dlatego Kieślowski chciał wprowadzić zmiany w scenariuszu „Historii miłosnych”.
– Pracowaliśmy razem i on się bardzo zbuntował. Po trzeciej rozmowie o scenariuszu i poprawkach, które zasugerował pomyślałem: koniec. Nie będziemy już do tego wracać, bo za chwilę to będzie jego film, nie mój. Krzysztof chciał ciągnąć „Historie…” w stronę metafizyki, czego nie rozumiałem i się bałem.
– Pokłócili się też Panowie o „Spis cudzołożnic”.
– Zrobiła się wielka awantura, bo on w ogóle nie uznawał tej książki. Byliśmy razem w Paryżu, on wziął Pilchowy tekst i po godzinie rzucił książką. „Nie, ja tych krakowskich smętków nie zniosę, daj mi spokój z taką literaturą!”. Jednak pracowałem dalej. I kiedy zaprosiłem go na pokaz prasowy filmu, powiedział do dziennikarzy, że podpisuje się pod „Spisem…” ideologicznie tak jak pod żadnym polskim filmem ostatnich lat. Skakaliśmy z Witkiem Adamkiem [producentem – PTF] pod sufit! To właśnie był Krzysztof. Potrafił powiedzieć: pomyliłem się. Chociaż wytknął również błędy – całkowicie słusznie.
– Nie lubi Pan rozmawiać o „Seksmisji”?
– Niespecjalnie. Chociaż zawdzięczam temu filmowi wiele sympatii widzów.
– Komediowe role wpędziły Pana również w aktorską szufladkę.
– Już w młodości ciągnęło mnie w stronę kabaretu. Potem przekonałem się, jak trudno wyskoczyć ze skóry wesołka.
– Udało się Panu.
– Nikt mi w tym nie pomógł. Nie było nowego Machulskiego, który zmieniłby mój wizerunek. Początek lat 90. To był dla mnie bardzo trudny czas. Mnóstwo marnych propozycji i… nuda. Wszystko powtarzalne, ten sam komediowy schemat. Myślałem: co ja mam robić w życiu? Kiedy pojawiła się szansa, żebym zrobił coś jako reżyser, rzuciłem się w to.
– Rozczarowało Pana aktorstwo?
– Mam w sobie cały czas niepokój: czy dobrze zrobiłem? Przy moich zdolnościach aktorskich miałem szansę zapisać się w historii tego zawodu – gdybym poświęcił się mu do końca. Ale nie miałem nigdy takiej morderczej cierpliwości warsztatowej jak Tadeusz Łomnicki, zdolności wypracowywania godzinami tego, co chcesz powiedzieć. Z drugiej strony jako aktor mnóstwo rzeczy zrobiłem, reżyserze wygięli mój organizm na niezliczone sposoby, a nie znalazłem w tym spełnienia.
– Dlatego już tylko sporadycznie wraca Pan do teatru?
– Nie wolno teatru z doskoku. Teatr wymaga absolutnego oddania. Nie fair byłoby udawać, że ciągle jestem człowiekiem teatru. Jednak nie chcę z niego całkowicie rezygnować, mimo że odszedłem od aktorstwa, nie uprawiam go na co dzień. Jak czytam mdłe recenzje z moich filmów, czasem mam wątpliwości, czy słusznie. Ale nie oddałbym tych ostatnich lat za nic w świecie, bo to był dla mnie czas autentycznego spełnienia.
– Artystycznego również?
– Boję się używać takich słów. Ważniejsze jest, że dzięki swoim filmom znowu zacząłem rozmawiać z ludźmi. To moje największe szczęście. Spotykam się z widzami
na całym świecie, notorycznie wręcz gadam, Często łapię się na tym, że film dawno został w tyle, a my gadamy o tym, jak zrobić, żeby ci w życiu lepiej było, żebyś sensowniej je przeżył. Najpiękniejsza recenzja, jaką usłyszałem: „Wie pan, do drugiej w nocy spieraliśmy się wczoraj z żoną… Już nie pamiętam, kiedy tak z nią rozmawiałem!”. To największe zwycięstwo.
– A jednak ciągle Pan powtarza, że nie czuje się człowiekiem spełnionym. Czy nie kokietuje Pan sam siebie?
– W pewnym sensie. Stan niespełnienia towarzyszy mi nieustannie, ale jest też… ciężko wypracowanym sposobem na życie. W przypadku aktora czy reżysera łatwo stanąć w miejscu, blichtr fenomenalnie stępia zmysły. Staram się więc podsycać w sobie ciekawość, poszukiwane. Bo najlepiej czuję się w stanie oczekiwania, wyzwania. Wtedy jestem najbardziej sprawny.
– Dlatego nie lubi Pan okresów bezczynności?
– Ciężko je znoszę. Mam wtedy poczucie potwornej straty czasu, czuję, że coś mi ucieka.
– To ślad „sercowej choroby”?
– Z pewnością. Nie da się zupełnie wyzwolić z lęku przed kolejnym zawałem. Dlatego nie rozstaje się z poczuciem, że nie mam za dużo czasu. I musze go rozsądnie wykorzystać. Pracuję dużo, ale też znam swój organizm – wiem, jak reaguje, kiedy muszę zwolnić, a kiedy wykorzystać go do granic. Tęsknię oczywiście za tym, żeby móc oddać się tylko jednej pracy, skupić wyłącznie na tym, co w tej chwili najważniejsze. Nie rozpraszać się. Ale to niemożliwe. Co mobilizuje mnie z kolei do bardziej zbornego życia.
– Ma Pan austriacką naturę?
– Tak myślę. Jestem niesłychanie zdyscyplinowany. Lubię porządek, kiedy się spóźniam, mam od razu wyrzuty sumienia.
– Podobno uporządkowany jest Pan również na planie filmowym.
– Bo w tym bałaganie ktoś musi być punktem odniesienia. Jako aktor czułem się bezpiecznie, jeśli reżyser ogarniał ten chaos. Na tym między innymi polegał geniusz Wajdy – zawsze widział swój film, miał wytyczony precyzyjny punkt dojścia.
– Jednak przy pierwszych dniach zdjęciowych do „Spisu cudzołożnic” wykazał Pan podobno reżyserską beztroskę…
– Nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać. W wielu sytuacjach ratował mnie operator. Dziś wydaje mi się to nieprawdopodobne – nie wyobrażam sobie swojego stresu, gdybym przyszedł rano i powiedział ekipie: nie wiem. Dotąd będę w nocy siedział, aż wymyśle, co im powiem na drugi dzień. Na planie ukrywam więc wszystkie wątpliwości i rozterki.
– Często podkreśla Pan, że ważniejsze jest dla Pana pisanie scenariusza niż reżyserowanie.
– Kiedy piszę, jest w tym potężna tajemnica. Zdolność kreowania świata. Na chwilę stajesz się bogiem – powołujesz do życia. Pamiętam, jak o trzeciej w nocy postawiłem ostatnią kropkę w „Historiach miłosnych”. Obudziłem żonę, wyciągnąłem wódkę i mówię: „Napis się ze mną, bo jestem w strasznie przygnębiającym nastroju”. Coś się skończyło. Tajemnica została wyrwana. Reżyseria to przygoda intelektualna. Zorganizować pracę, wytłumaczyć swoją wizję. Dla mnie – mało. Wzrusza mnie tylko spotkanie z aktorami. Kiedy przychodzą na plan, znowu wraca tajemnica. Obserwuję te postaci ze zdziwieniem – niby moje, a nie moje. Może dlatego chcę pisać dalej.
– Pisanie jest więc zaniechaną pasją?
– Myślę czasem, że w ogóle zmarnowałem wszystko. Bo tęsknię za ta formą wyrażania siebie. Aktor zawsze jest ograniczony innymi osobami, zespołami, czasem. A tu masz pióro, jak ci się nie uda, wyrzucisz, zaczniesz od nowa. Nieprawdopodobna wolność. Myślę, że minąłem się w życiu z jakąś wielką przygodą. Ale już za późno.
Paweł T. Felis [„Gazeta telewizyjna”, dodatek do „Gazety Wyborczej”, 16.01.2004]