Wydział Radia i Telewizji na Uniwersytecie Śląskim. Atmosfera luźna, wykładowcy na „ty” ze studentami. Krzysztof Kieślowski na „pan”, „pani”. Z nikim się nie kumpluje, nie poklepuje po plecach. Oto mistrz i jego uczniowie. Między sobą mówią na niego „Kisiel” (starzy śląscy portierzy „Kiślok”). Posępny, rzadko się uśmiecha. Jakby dźwigał jakieś brzemię. Trudny w rozmowie. Wyczuwa, kiedy ktoś pozuje. Zbija wtedy z tropu, jest złośliwy, nawet agresywny. Nie musi nic mówić, wystarczy, że spojrzy. Przeszywa wzrokiem, paraliżuje. Każdy zabiega o jego względy, a on nie ukrywa sympatii. Nie zwraca uwagi na prymusów. Ciekawią go ludzie skryci, lubi się do nich dokopywać. Przyjeżdża z Warszawy, co dwa tygodnie. Zastawą, ładą, dacią? Czerwoną czy żółtą? Różnie wspominają. Na pewno sam z filmami i dokumentami dokumentalnymi bagażniku. W okularach na sznurku i szarym swetrze. Podciąga rękawy za łokcie i pali jednego papierosa za drugim. Nigdy nie odwołuje zajęć. Wszyscy przygotowani – nie wypada inaczej. Po wykładzie oblegają go na korytarzu, stołówce (nie je zieleniny, bo to dla królików, tylko schabowego z ziemniakami). Cały budynek należy do niego. A on – na każde wezwanie udziela wskazówek.
Racja
To był koniec lat 70., Wydział Radia i Telewizji dopiero co powstał. Miał kształcić janczarów niebieskiego ekranu. Po roku ściągnął Kieślowskiego, który na zawsze nadał katowickiej szkole profil dokumentalny – opozycyjny do łódzkiej „Filmówki”. W Katowicach królowała etyka, w Łodzi – estetyka. Pierwsze zajęcia. Kieślowski ogląda filmy studentów, chwali „Dom na rozdrożu” Piotra Łazarkiewicza. – Był moim idolem, ślepą miłością. Dzisiaj myślę czasem, że nie uznawał sprzeciwu, a nie we wszystkim miał rację. To nieśmiały odruch obronny. Bo on miał rację. Wciąż, oglądając jakiś film, zadaję sobie pytanie: a co by na to powiedział Kieślowski – wspomina Łazarkiewicz. Rok później studia zaczyna żona Piotra – Magdalena. Zwraca się do Kieślowskiego o opiekę artystyczną nad filmem absolutoryjnym. Za scenariusz „Przez dotyk” zostaje przyjęta jako adept do elitarnego Zespołu Filmowego „TOR”. Kieślowski przyjeżdża na plan filmowy. Proponuje studentce, żeby mówili sobie po imieniu. – Tak się bałam tej wizyty. Pokazał, że nadaje się do tej roboty. Zostałam pasowana na kolegę reżysera. Oglądają razem pierwszą wersję montażową. Kieślowski stwierdza, że nic z tego nie będzie. – Nie krzyczał, był po prostu zatroskany. To było jeszcze gorsze. Znaczyło, że tak naprawdę myśli. Łazarkiewiczowej wali się świat, ale jest zbuntowana. Wie, o co jej chodzi, mówi, że zrobi inną wersję. – Dużo mnie to kosztowało. Taki wielki autorytet, silna osobowość, apodyktyczny. Zgodził się, choć niechętnie. Kolaudacja „Przez dotyk” wśród reżyserów TOR-u. Wszyscy zachwyceni. Wstaje Kieślowski. Film jest dobry, przyznaje, a Magda udowodniła, że ma cechy reżysera, bo potrafi się uprzeć przy swojej racji. Każdy wykład zaczynał od wyświetlania dokumentów. Kiedyś pokazał „W tym miejscu” Tomasza Zygadło. Film o życiu przedmiotów. Bez jednego człowieka, zupełnie inny niż sam robił. – Podobał mu się, bo był wewnętrznie logiczny. Pochylał się nad pojedynczym obrazem i oglądał go pod szkłem. Mówiliśmy na niego ornitolog – opowiada Piotr Łazarkiewicz. – Ścieraliśmy się z nim. On, realista, a my fascynowaliśmy się literatura iberoamerykańską, Tarnowskim, Bergmanem. Potem w jego filmach zaczął pojawiać się wątek magiczny. Otworzył się na inną perspektywę – opowiada Magdalena Łazarkiewicz. Jak analizowali sytuację wejścia do pokoju, to nie było zwykłe otwarcie i zamknięcie drzwi, ale spotkanie dwóch spojrzeń. Wyznał, że zwątpił w siłę dokumentu. Bo on wyłączał kamerę, kiedy ktoś zaczynał płakać, a teraz w tym momencie się włącza.
Amator
Szkoła w Katowicach to nie był pierwszy kontakt Kieślowskiego ze Śląskiem. Dwa lata wcześniej na konfrontacjach amatorskich klubów filmowych w Krakowie zobaczył „Nietutejszą” Franciszka Dzidy z Chyba za Pszczyną. Bohaterka przyjeżdża z daleka do pracy sezonowej i przeżywa gorzką miłość. – Była autentyczna, tyle że z sąsiedniej miejscowości. Układała kostki w cukrowni i miała jedno popołudnie z mężczyzną w hotelu robotniczym. Paradokumentalny, szary film, w naturalnych wnętrzach, wnętrzach aktorami amatorami, taki, jakie robił Krzysztof. Zauroczył go – opowiada Dzidą. Prosto z Krakowa Kieślowski przyjechał do Chybia, gdzie od siedmiu lat działał Klaps, jedyny do dzisiaj wiejski AKF. Cały dzień noc oglądał filmy. Poprosił autora „Nietutejszej”, żeby opisał swoją historię. Opowieść miała 52 strony. 29 września 1979 roku Dzida w życiu nie widział naraz tylu wołg, ile tego dnia zjechało do Chybia. W małym kinie Unia dostawiono krzesła, ale weszło tylko 16 mieszkańców wsi. Nad ulicami rozciągnięto 40-metrowe transparenty. „W Warszawie by mi tego nie zrobili” – wzruszył się Kieślowski. W Chybiu odbywała się prapremiera jego filmu „Amator”. W napisach Dzida wymieniony był jako konsultant. Po filmie pytano, ile z niego jest w Filipie Moszu, głównym bohaterze filmu. – Pasjonowałem się kinem od małego i skierowałem kamerę na siebie w moim pierwszym filmie – Dzida wymienia różnice. Kieślowski sam odpowiedział, że Filip artystą się stawał, a Franciszek – urodził. Już na pierwszym spotkaniu z Dzidą zaznaczył: „Ja robię filmy i ty robisz filmy, różnimy się tylko sprzętem”. Dzida nie zgodził się z Kieślowskim tylko w jednej scenie: – jeśli czuję, że trzeba się odwrócić, to nie naciskam spustu. Prawdziwy filmowiec nigdy nie zniszczy taśmy. Zanussi też tak mówił, że wywoła taśmę, najwyżej jej nie opublikuje. Ale Kieślowski miał obsesje na tym punkcie. Kiedy pisałem pamiętnik, prosił: „Nie wymieniaj nazwisk, żeby nikogo nie skrzywdzić”. Zarzucano mu jeszcze, że dyrektor zbyt ludzki, a sceny erotyczne zbyt naturalistyczne. Takie jest życie, tłumaczył, że ludzie się ze sobą kochają.
Montaż
– Idę przez dworzec centralny w Warszawie, spieszę się na pociąg, patrzę, a za filarem Kieślowski z kamerą – opowiada Tadeusz Bradnecki z Zabrza, aktor i reżyser Starego Teatru w Krakowie. Znał Kieślowskiego osobiście, grał Piotra Krawczyka w „Amatorze” i hipnotyzera w „Bez końca”, miał być ojcem w „Dekalogu I”, ale robił spektakl we Włoszech. – „Przyjedź jeszcze raz”- woła do mnie – „tylko wolniej”. Przypadkowe błyskawiczne ujęcie. Taki był, niezwykle czuły na realizm. – „Bądź wierny sobie”- powtarzał -„nie ulegaj modom i szanuj widza. Jak przyjedzie jeden do kina, to musisz mu puścić film, bo on tobie zawierzył” – recytuje Dzida. – Miałem wygłosić przemówienie matematyczno-lingwistyczne – opowiada Henryk Baranowski, który ostatecznie zagrał ojca zamiast Bradeckiego. Dzisiaj dyrektor Teatru Śląskiego w Katowicach, wtedy prowadził seminaria reżyserii filmowej w Berlinie. Zaprosił Kieślowskiego tak zaczęła się ich przyjaźń. – Zupełnie je przerobiłem. Lepiej się na tym znałem, on przyjął uwagi. – A może tak, a jakby tak, a to jeszcze można by zmienić. Miał ostateczny głos, ale był otwarty na propozycje – mówi Bradnecki. Baranowski: – Wyjątkowo cierpliwy, obserwował aktorów z bliska. Kręcił bardzo dużo materiału i każdego dnia montował. Kochał montaż. Rezygnował ze scen pięknych dla znaczenia.
Żona
Droga na uczelnie, ścigają się: studenci mercedesem, Kieślowskim dacią. Nabijają się z niego. Rozwodzi się, jaki to świetny samochód. Potrafi go sam naprawić. Wyciąga przybornik: śrubki od najmniejszej do największej poukładane, każde narzędzie w osobnej przegródce. – Lubił śrubokręty, wiertarki. Ślusarka to była jego wielka pasja – wspomina Baranowski. – Miał specyficzne poczucie humoru. Na przykład przez pół godziny rozmawiał ze swoim psem – śmieje się Magdalena Łazarkiewicz. Baranowski: – Jeden jego pies na hasło „Siewak” wył i ujadał. Siewak to był sekretarz do spraw kultury. Krzysiu był dusza towarzystwa, świetnie opowiadał dowcipy, parodiował. Magdalena Łazarkiewicz: -Trzeba było tylko znać pewien kod. Czuję, że teraz, kiedy o nim opowiadam, patrzy na mnie i uśmiecha się ironicznie ciepło. Był posępny tylko z pozoru. Nie wylewny, ale serdeczny. Kiedy telewizja pokazała pierwszy teatr Łazarkiewiczowej „Dom kobiet”, Kieślowskim zadzwonił z gratulacjami. -To się rzadko zdarza w tym środowisku. Nie z zawiści. Ludzie nie zadają sobie trudu. A on miał taki odruch, żeby sprawić przyjemność młodszej koleżance. – Gdybym musiał prosić kogoś o pieniądze – mówi Piotr Łazarkiewicz – poprosiłbym Kieślowskiego. Henryk Baranowski nie prosił. Wyznał mu tylko, że musi kupić mieszkanie w Warszawie, gdy w 1993 roku został dyrektorem Teatru Małego. Kieślowski natychmiast pojechał do banku, wypłacił 10 tys. dolarów i pożyczył bez pokwitowania. Rok później Baranowski odkrył szwindel w Teatrze i wyleciał. – Nie wiem, jak Krzyś się o tym dowiedział. Był wtedy we Francji, bardzo zajęty „Trzema kolorami”, promował „Niebieskiego”, montował „Czerwony” i „Biały”. Napisał list do prasy. Nic to nie dało, ale nikt prócz niego nie stanął w mojej obronie. – Chcąc nie chcąc, byłem świadkiem telefonów Kieślowskiego do matki i żony – opowiada prof. Andrzej Gwóźdź, w czasach Kieślowskiego prodziekan ds. nauki na Wydziale Radia i Telewizji. – Uwodził mnie tymi rozmowami, że znajdował czas i robił to tak czule. Pytał matkę o proste rzeczy, jak spała, jak się czuje, czy w czymś jej nie pomóc. To samo z żoną. W kąciku jego ust pojawiał się wtedy uśmiech, w oczach
błysk. Magdalena Łazarkiewicz pamięta Marię Kieślowską: że była łagodna, zawsze schowana za mężem wspierała go. – To ona rzuciła: „Heniu, a może ty byś zagrał ojca” – Baranowski wspomina jak doszło do jego roli w „Dekalogu I”. – Marysia miała wpływ na obsady, ale niczego nie egzekwowała. Po prostu wyrażała swoją opinię.
Zegar
Kieślowski co dwa lata pojawiał się w Chybiu na festiwalu amatorskich filmów fabularnych. Mieszkał u Franciszka Dzidy w pokoju z zegarem z kurantami. – Wchodzę rano do kuchni, a na stole zegar w kocu. Krzysztof nie mógł przy nim spać. Potem już sam go wystawiałem. Ostatni raz w 1984 roku. Nic nie wyszło z planów, że otworzą w Chybiu kino z prawdziwego zdarzenia. Miało się nazywać „Amator”. Na Uniwersytecie Śląskim wykładał jeszcze rok. Dziesięć lat później zastanawiał się nad powrotem. Przyjechał zimą. – Witałam go czerwona różą – wspomina Elżbieta Adamczyk, sekretarka Zakładu Reżyserii, zwana przez wszystkich Elizą. Chodziła na wykłady Kieślowskiego. Czuła się malutka, ale chciała dobrze wykonywać swoja pracę. Mówił na nią „struś pędziwiatr”, bo nad wszystkim czuwała. Kieślowski nie przyjął róży. -„To chyba dla pani”- powiedział. – Był szalenie skromny – tłumaczy Adamczyk. -„Dalej pani tak biega, pani Elizo?”- spytał. Wzruszyła się: – pamiętał mnie z imienia. – Obejrzał nasze filmy, o każdym cos powiedział. Czuliśmy respekt, ale on nie mówił, jak wielki człowiek. Z każdym porozmawiał, chciał się dowiedzieć, jak patrzymy na zawód reżysera, jakie mamy plany – mówi Maciej Pieprzyca, wtedy student, dziś wykładowca na Wydziale Radia i Telewizji. – To było po „Trzech kolorach”. Obwieścił, że nie będzie więcej robił filmów. Chciał się zająć dydaktyką – mówi Gwóźdź. Baranowski: – Lubił się dowiadywać, co myślą młodzi ludzie, czym jest współczesność. Ucząc, uczył się, bez przerwy poszukiwał. Trzy miesiące później, 13 marca 1996 roku, umarł na miażdżycę.
źródło nieznane