Umieszczając swego bohatera po jednej, to znów po drugiej stronie „barykady”, Kieślowski pokazuje, że ta „barykada” nie jest w naszych warunkach rzeczywistą barierą dzielącą ludzi. Podziały światopoglądowe, czy nawet polityczne, są bowiem wszędzie w jakimś stopniu – a u nas w szczególności – fikcją, wynikiem zafałszowania podstaw życia społecznego, a nie prawdziwych, głębokich różnic. Dlatego tak złudny jest podział na „ludzi władzy” i „ludzi opozycji”. Paradoksalnie, mogą to być ci sami ludzie,. Ale jeśli wyciągniemy stąd wniosek, że wszelkie zaangażowanie nie jest warte zachodu, nie odczytamy filmu właściwie. Programowe niezaangażowanie przynosi z kolei gorycz uniku. Nie ma więc dla bohatera „Przypadku” dobrego wyjścia.
Życie społeczne w – Polsce przedsierpniowej – tak jak je ukazuje Kieślowski – polega na tym, że młody człowiek wchodzi w sytuacje, w których jego wewnętrzne motywy postępowania, zgodne z własnym sumieniem, muszą ulec przytłumieniu lub zdeformowaniu. Bohater „Przypadku”, pasując do każdej sytuacji w jakiej znajduje się, w gruncie rzeczy nie mieści się w żadnej z ról. Nie może być uczciwym działaczem wśród nieuczciwych… Nie może być dobrym konspiratorem, bo nie ma w sobie dość determinacji… Nie umie być religijny, bo nie ma w sobie dość wiary, której nie wyniósł z domu…
Ten film stanowi doświadczenia osobistego i pokoleniowego. Jest głosem pokolenia, które pamięta ze swego dzieciństwa rok 1956, a 1968 przeżyło, będąc na studiach. Pokolenia, które z nadzieją, ale i z domieszką melancholii przyjmowało przemiany 1980 roku. Pokolenia straconych złudzeń, ograniczenia możliwości, uwikłane w grę pozorów. Nieważne, że ekranowy Witek jest młodszy od reżysera o z góra 10 lat. I on, i reżyser, i na przykład ja, mieścimy się w ramach tego samego doświadczenia, bo przecież i ja pamiętam czerwiec i październik 1956 – chodziłem już wtedy do szkoły.
Ale można spróbować wytłumaczyć „Przypadek” mniej smutno. Emanujący z przedstawionej tu rzeczywistości smutek należał przecież do przeszłości: akcja filmu dzieje się w roku 1079-80, zdjęcia były nakręcane wiosną 1981. Choć fabuła dotyczy najbliższej przeszłości, jest to już właściwie przeszłość odległa. Sytuacja z wiosny i lata 1981, choć niejasna i dramatyczna, miała cechy nieobliczalnej nowości. Umożliwia spojrzenie na całe dotychczasowe życie – swoje i swego pokolenia – jako na pewien zakończony etap.
Wyczuwa się w przypadku nadzieję na uwolnienie życia społecznego od wszechobecnego fałszu, zwłaszcza w konstrukcji bohatera. Jest on Każdym – uczciwym człowiekiem zajmującym dowolne miejsce w społeczeństwie. Odbiorca filmu również miał być Każdym – Kieślowski nie kierował swego filmu ani do „naszych”, ani do „tamtych”, nie chciał pouczać władzy, ani pouczać widza. Chciał, żeby widz mógł się w jego filmie odnaleźć i poczuć niewydolność układu społecznego, w którym tkwi.
Ukazując człowieka poza rolą społeczną, Kieślowski stworzył antytezę Piszczyka z „Zezowatego szczęścia” według Stawińskiego. Tamten oddawał się społecznym modom i wiarom, ponieważ wstydził się być sobą. Ten – jest sobą, niezależnie od roli, jaką przychodzi mu grać w społeczeństwie.
Dzisiejszy widz będzie raczej skłonny podejrzewać Kieślowskiego o unik, nie daruje mu zdystansowania się wobec wszelkiej zbiorowości. Nie wiadomo, jak przyjmie modlitwę niewiary wygłaszaną przez nowonawróconego Witka: „Panie Boże, Bądź!” (to chyba z Korczaka…). Zmieniło się bowiem tło społeczne, na które sytuacje filmowe są rzutowane. (…) Jednak doświadczenie ostatnich lat nauczyło jednocześnie dzielić społeczeństwo na „nich” i „nas”, wyostrzyło ten podział i utrzymało go w formie czasem wręcz rytualnej – film Kieślowskiego temu podziałowi przeczy, zmusza widza, aby wraz z bohaterem filmu wcielił się w człowieka z drugiej strony. To wcielenie nie może jednak dziś w pełni nastąpić, z tego prostego powodu, że realia, wśród których obraca się Witek, są już podwójnie historyczne, pochodzą nie tylko sprzed 13 XII, ale sprzed Sierpnia. Dzisiejszy widz – obawiam się – nie odczuje dreszczu, jaki towarzyszy przy wypowiadaniu po raz pierwszy na głos starej prawdy dotąd starannie ukrywanej, „Koncert domowy” Jacka Kaczmarskiego… albo moment, gdy jedna z postaci, przedwojenna komunistka mówi: Słuchałam w Wolnej Europie… To wszystko było tak dawno: minął czas piosenek, a niejedna przedwojenna komunistka wyniosła się na tamten świat. Wiele szczegółów obecnych w filmie Kieślowskiego, a zwłaszcza w jego bogatym scenariuszu, dawało satysfakcję odkrycia tego, co wiadome, powiedzenie po raz pierwszy głośno, jak o rzeczy normalnej – o kulturze niezależnej od oficjalnego obiegu, o represjach, o narkomanii, która była wtedy jeszcze tematem tabu.
Realia, składające się na atmosferę lat siedemdziesiątych ukazywał Kieślowski z punktu widzenia triumfujących przemian, ze środka sytuacji już nowej, a wciąż jeszcze zmieniającej się. Ten film wyrósł z niepokoju o sens pojęcia wolności, ale z publicznością, dla której był przeznaczony „Przypadek” spotkać się nie zdążył. Pozostał dokumentem nie tylko pewnej rzeczywistości, ale pewnego sposobu myślenia. (…) Kieślowski manifestuje swój pogląd na społeczeństwo poprzez ahistoryczną, aideologiczną kreację Witka. Chce za wszelką cenę wyprowadzić swego bohatera z piekła determinizmu. Przedstawia w nim człowieka wyższego niż społeczeństwo, bogatego w możliwości, w wartości. Zdystansowanie się wobec wszelkich ideologii, próba dotarcia do sfery niezdeterminowanej w człowieku, do tego, co ukryte pod maską uczestnika życia zbiorowego, było bardzo charakterystyczne dla atmosfery intelektualnej, w jakiej powstawał ten film.
Również i inne filmy powstające w tym samym czasie cechowało skupieni się na jednostce – na nie rozpoznanym, zagubionym w historii, podeptanym człowieku i jego nie wyrażonym dramacie. „Matka Królów” Zaorskiego, „Kobieta samotna” Agnieszki Holland, „Dreszcze” Marczewskiego, „Wahadełko” Bajona, „Prognoza pogody” Krauzego, „Wojna światów” Szulkina, mimo wszelkich różnic w temacie i stylu, mają cos wspólnego w stosunku twórcy do bohatera, w szacunku dla jego autonomii. Ktoś mógłby powiedzieć, że filmy te szły pod prąd, na przekór fali hurrapatriotycznej czy rewolucyjnej. Nie o to chodzi. Jako świadek tamtych zdarzeń mogę powiedzieć, że filmy te, niezależnie od swojej wartości artystycznej, wyrażały głęboką potrzebę – nie rewolucyjności, ale właśnie – normalności; takiego urządzenia życia społecznego, aby było ono jak najmniejszym ciężarem dla jednostki.
W swoim felietonie dla „Twórczości” (nr 1/1981) Andrzej Kijowski (Dedal) pisał o ruchu dążącym „ku odzyskaniu wiary w siebie, w każdego z nas z osobna i społeczeństwa jako całości”. O „próbie zapanowania nad naszym, ludzkim światem (…), wygnania demonów, które się w nim zalęgły”. Deklarował: „Wierzę w dobry rozwój, bo wierzę w siebie, (…) nie w hasła, nie w emblematy, nie w prawa ekonomii ani socjologii, nie w korzystną sytuację międzynarodową, nie w taki czy inny „wariant” lub „manewr”, lecz w siebie. I w sąsiada. I w kolegę. I we wszystkich (…). Wierzę, czyli przestaję się bać – siebie, sąsiada, kolegi, wszystkich”. Ta wiara w system – nie w żaden system ani w żadne hasło – wyczuwalna jest w filmie Kieślowskiego. Bez tej wiary nie mógłby tak z zimną krwią demaskować kolejnych sytuacji społecznych. Wskazując na względność ról i przypadkowość światopoglądów, wywoływał myśl o takim urządzeniu świata, w którym podziały ideologiczne stałyby się nieistotne (…).
Tadeusz Sobolewski [„Kino” 6/1987]