Ponad podziałami

Rozmowa Tadeusza Sobolewskiego z Krzysztofem Piesiewiczem.

Tadeusz Sobolewski: Kiedy ogląda się dziś „Bez końca”, okazuje się, że są tam już zawarte idee „Trzech kolorów” – łącznie z pomysłem formalnym: „Bez końca” składa się właściwie z kilku filmów, połączonych grubszym szwem. Każdy z bohaterów – wdowa, robotnik, adwokat, duch zmarłego obrońcy – niesie ze sobą własny punkt widzenia.  Każde z tych spojrzeń jest uprawnione, każde zasługiwałoby na osobny film.

„Dekalog” i „Trzy kolory” są jakby próbą odpowiedzi na wizję piekła, zarysowaną przez Camusa w „Upadku”. Na czym polega to Camusowskie piekło (które jest piekłem współczesnego świata)? Na tym, że „wierzy się w grzech, nigdy w łaskę”, że „wszyscy są sędziami”, a w konsekwencji „wszyscy są winni, jedni wobec drugich”. I nie ma kto rozgrzeszyć. Nie ma kto wprowadzić korekty do planu powszechnego potępienia. Wydaje się, że filmy Kieślowskiego, wbrew temu, co mówi się o jego pesymizmie, są nieustannym poszukiwaniem jasnej perspektywy, o której utracie mówi Sędzia-Pokutnik w „Upadku”. Chciałbym zapytać, na ile jest to program przez pana uświadomiony czy zamierzony? Wreszcie pytanie konkretne – jak podobało się panu „Bez końca”, po latach?

Krzysztof Piesiewicz: Odnotowany został nastrój tamtego czasu. Poczucie bezpowrotnej utraty. Coś się rozpłynęło, coś odeszło. A do tego ta, skądinąd zrozumiała i uprawniona, koturnowość życia w stanie wojennym, ten specyficzny nastrój, wynikający z ucieczki w obrzęd, rytuał: nabożeństwa, świece w oknach. Kaczmarski z taśmy. To wszystko jest w filmie – i jeszcze coś więcej: dylemat dwóch ludzi związanych z opozycją demokratyczną, a tak ogromnie wówczas samotnych.

Wiele rzeczy mnie żenuje: pewne znaki, puszczanie oka do widza, naiwne uogólnienia, przesłanie upchane w monolog postaci. To wszystko dziś jest nie do przyjęcia, po moich doświadczeniach filmowych, ale równocześnie widzę, jak ogromny potencjał tkwi w tym filmie. Ma on rzeczywiście wspólny mianownik z wszystkim, co robiliśmy potem.

– Musiał pan wiele się nauczyć współpracując z Kieślowskim?

– Przez długi czas traktowałem siebie jak nieprofesjonalistę, który wszedł do świata filmu przypadkowo, mając coś do powiedzenia od siebie. Dziś pochlebiam sobie, że mogę oglądać „Bez końca” okiem faceta, który nabył pewnych doświadczeń. I myślę, że chyba byłoby mi trudno porzucić świat kina. Poza tym kawałek życia.

– Równocześnie jest pan uwikłany w działalność polityczną.

– Ale w momencie, kiedy zaczynamy z Krzysztofem pracować nad scenariuszem, cały ten zinstytucjonalizowany świat przestaje się liczyć. Ze mną jest odwrotnie niż z wieloma zawodowymi scenarzystami, żyjącymi wyłącznie filmem: oni są uwarunkowani przez świat zewnętrzny. Ja natomiast proponuję  coś na pozór obrazoburczego: oderwanie od rzeczywistości. Oderwanie pozorne. Chodzi bowiem o uchwycenie rzeczywistości w zachowaniach pojedynczego człowieka. O pokazanie – jak mówi Krzysztof – świata w kropli wody.

Dlatego, pracując nad scenariuszem wyzwalam w sobie inny rodzaj wrażliwości. Staram się widzieć życie jakby w stop-klatkach, świat postrzegam plamami. Ważniejsza jest umiejętność dostrzeżenia detalu, twarzy, związków przyczynowo – skutkowych. Trzeba tak opowiadać, aby widz, nawykły do poetyki videoclipu, odebrał skondensowany przekaz ideowy, o który nam chodzi. Co zresztą nie oznacza odejścia od literackości. Zwrócił pan uwagę, jak Sędzia z „Upadku” opowiada swoje Zycie? Plamami, detalami, w krótkich rzutach.

– Jak by pan określił styl waszych filmów?

– Bohater napędza akcję – a nie akcja bohatera. Symbolika, jeśli się pojawia, ma silne oparcie w rzeczywistości. Jest coś takiego, jak charakter pisma Kieślowskiego. Sposób użycia znaków. Sposób montażu. Kierowanie się zasadą: jeśli nie można opowiedzieć coś krócej, nie opowiadać dłużej. Rezygnacja z pięknych scen, jeśli nie są konieczne. Wiara w inteligencję widza, nauczonego czytać skrótowe komunikaty. Taka jest szkoła Kieślowskiego, przez którą przeszedłem.

– Jest jeszcze inny wspólny mianownik, treść.

– We wszystkich filmach dochodzi do negatywnej oceny postawy: jak wiem najlepiej… I we wszystkich jest ten sam cel: szukanie porozumienia.

– Aż prosi się, a by w tym momencie użyć nazwy klubu, którego był pan współtwórcą: Porozumienie Ponad Podziałami.

– Podczas pracy nad filmem podejmowałem na innej płaszczyźnie w gruncie rzeczy ten sam wysiłek, stawiałem to samo pytanie: jak wyjść z permanentnej szamotaniny między jednym układem a drugim, szukając środka i walcząc z pozostałymi fundamentalistami. A z postawami takimi stykam się na każdym kroku w działalności publicznej. Są osoby, które posługują się wobec swoich przeciwników metodą szantażu, forsują to, co prawnicy określają jako fałszywą alternatywę (jeśli nie głosujesz zgodnie z naszymi poglądami, popierasz zbrodnię: jeśli tak – jesteś w porządku).

W „Dekalogu 2”: – filmie bardzo mi bliskim – znajduje odpowiedź na dzisiejsze dylematy, związane z problemem dopuszczalności aborcji. W tym filmie, jak pan pamięta, Łukaszewicz, który był jedną noga na tamtym świecie, wraca do życia, aby się dowiedzieć, ze jego żona jest w ciąży z innym. I jest w stanie zaakceptować ten fakt. Jest to możliwe również dlatego, że wszyscy ci, którzy pomogli mu w powrocie do życia, nie byli tak zwanymi ludźmi pryncypialnymi.

– Drugie przykazanie, do którego odnosi się ten film, oznacza w tym momencie, ze żaden ograniczony ludzki pogląd nie może być bogiem? Jak to przełożyć na konkretną sytuację ludzką. Jaki jest pana punkt widzenia? Czy mógłby pan o tym powiedzieć?

– Jeżeli od momentu poczęcia powstaje istota ludzka, której życie wymaga ochrony, to konsekwencja tego faktu będzie stwierdzenie, że mamy do czynienia z dwoma podmiotami, i że mogą być sytuacje, w których zachodzi stan wyższej konieczności, obrona konieczna. Heroizm matki? Zdolność do ofiary? Tak, ale prawo nie może żądać heroizmu, skazywać człowieka na bohaterstwo. Możemy natomiast przygotowywać grunt dla uznania wartości życia. Problem polega na tym, jak uniknąć postawy, która przekreśla możliwość pochylenia się nad kondycją człowieka. Jak dostrzec złożoność natury ludzkiej, a zarazem nie popaść w totalny permisywizm, jak Rada Europy, uznająca możliwość adopcji dzieci przez związki homoseksualne?

– Gdzie szuka pan przeciwwagi dla ekstremizmów?

– Blisko rok temu przeczytałem artykuł dominikanina. Wojciecha Giertycha (nie mylić z Maciejem i Jędrzejem Giertychami), który mówi o tym, że nie można za pomocą samego moralizowania, lub co gorsza, przy pomocy państwa, doprowadzić ludzi do świętości. W takich tekstach człowiek odnajduje pewien optymizm, otwartość. Piękne są rozprawy Macieja Zięby o demokracji, wierze, wspólnocie. Odczuwam wtedy Możliwość i szansę na komunikowanie się. Budowanie czegoś wartościowego.

Podczas pracy nad filmami próbowaliśmy podejmować ten sam w gruncie rzeczy wysiłek. Leszek Kołakowski dokonuje ogromnej pracy, by znaleźć wspólny mianownik dla myślenia konserwatywnego, liberalnego i socjalistycznego. Nie wiem, na ile jest to możliwe, wiem natomiast, że dawne doktryny, których rodowód sięga głównie XIX wieku, każda z osobna, tracą rację bytu, są niewystarczające. Jego myślenie jest mi bliskie. Myślę, że wielu ludzi szuka dla siebie miejsca, ja również – próbując porozumienia ponad podziałami.

Na ukształtowanie mojej postawy wpłynął niesłusznie zapomniany dziś filozof i psychiatra, Antoni Kępiński. Pomaga czytana mi w młodości Maria Ossowska, jej „Normy moralne”- ona, jako jedna z pierwszych, pojmowała tak aktualna dziś potrzebę tworzenia nowej wspólnotowości. Ale co może być społecznym „klejem” w sytuacji tak wielkiego zatomizowania, chaosu aksjologicznego, z jakim mamy dziś do czynienia? Nową jakość można wytworzyć tylko na gruncie postaw indywidualnych. Niebezpieczne jest budowanie wspólnoty przez zajmowanie pozycji ex cathedra.

Artykuł pochodzi z magazynu „Kino” 6/94. Materiał został przygotowany przez Witolda „Syzyfa” Paczkowskiego.

__
Witold Paczkowski
Pozostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *