Bardzo trudno opisać ten film. Bo między czasem jego powstania a chwilą obecną jest ta jedyna w swoim rodzaju podróż, w którą Krzysztof Kieślowski musiał wyruszyć sam.
I nic nie można poradzić, że patrząc teraz na ten film – chwyta się słowa lub sytuacje stworzone wówczas przez kamerę jako znak, sygnał od losu. Niczym w pierwszej części „Dekalogu” Kieślowskiego, gdzie niemal wszystko było nie zauważonym przez bohaterów znakiem. I zabity pies, i nekrologi w gazecie, i komputer, który sam się włączał i lśniąc zielonym tajemniczym światłem komunikował światu, jak zwykle „I am ready”.
Gdybyż więc udało się uwolnić od tego żalu, który każe dzisiaj dostrzegać znak nawet w takim, przypadkowym fragmencie dialogu: – Czy rzeczywiście nie wrócisz już nigdy do reżyserowania? – Nie. Bo tak sprytnie zastawiłem na siebie pułapkę, że już się z niej nie wydostanę.
Film, o którym piszę, ma oryginalny tytuł „I am so, so”. Właśnie tak, „znośnie” czuję się Krzysztof Kieślowski, albowiem jest to długi, blisko godzinny wywiad przeprowadzony z autorem „Trzech kolorów” na zlecenie telewizji duńskiej. Tamta telewizja zapragnęła zobaczyć go od strony prywatnej i dlatego zamówiła rozmowę u jego najbliższych współpracowników. Rozmawia i reżyseruje długoletni asystent Kieślowskiego (od 1972 roku), Krzysztof Wierzbicki. Filmuje swojego wieloletniego reżysera – Jacek Petrycki. Także dźwiękowcem jest pracujący z Kieślowskim „od zawsze” Michał Żarnecki. Jest oczywiście i Zbigniew Preisner, jako autor ścieżki muzycznej… Czy to dobrze, że wokół bohatera – rozmówcy są tak bliscy mu ludzie? Nie tylko dobrze, ale wręcz wspaniale. Kieślowski zauważa, że ich długoletnia znajomość wyklucza prawdziwe zainteresowanie pytaniami i odpowiedziami, ale dodaje przekornie: muszę wymyślać odpowiedzi, żeby was zaskoczyć.
Potem, na szczęście, sam o tym zapomina.
Bo zaczyna się coś niezwykłego: Kieślowski rzeczywiście opowiada o sobie. Ten nieskończenie skromny człowiek, który nigdy ze swoich prywatnych spraw nie umiał i nie chciał robić informacji publicznej – tu, zapytany, wspomina. Tak naturalnie i autentycznie, jak w jego najpierwszych dokumentach. Zwierza się nawet ze swojego wędrownego dzieciństwa, kiedy to niemal bez przerwy jeździł z rodzicami od miasteczka do miasteczka, aby dla chorego na gruźlicę ojca znajdować coraz lepsze powietrze. Jakby mimochodem wyłania się z tego piękna opowieść o ojcu. Jest to opowieść o autorytecie, ale i o pewnym zawstydzeniu. Jest w niej także czułość. Z włączonego do filmu zdjęcia spogląda szlachetna, inteligencka twarz spod eleganckiego kapelusza. Ciekawe czy ten „wstyd”, o którym Kieślowski mówił, związany był tylko z autorytetem, czy też może i z tajemnicą choroby? Z dystansem, jaki powstaje wobec wiecznego czuwania nad czyjąś fizycznością? Z wiecznego strachu?
Opowieść o ojcu, to także opowieść o decyzji rodzica, który wysłał chłopca marzącego o zawodzie palacza do Szkoły Pożarnictwa. Potem była Szkoła Technik Teatralnych, już w Warszawie, daleko od rodziców. I śmierć ojca. ? Płakałeś? – pyta Wierzbicki. A Kieślowski, po prostu i zwyczajnie przyznaje, że tak.
Kieślowski bywał tak powściągliwy w rozmowach, że wydawało się, iż jego prywatne emocje są sferą niedostępną. Dziennikarskie skargi na jego małomówność, niechęć, trzymanie się tylko konkretów utwierdzały tę opinie. Dopiero tutaj wyczuwa się, że cały czas musiał w nim być obecny także „wstyd” gadulstwa i strach przed zagubieniem autentyzmu w byle jakich słowach.
Bo Kieślowski był przede wszystkim autentyczny. Nie był życiowym „naturszczykiem”, od początku zdumiewał samoświadomością. Był taki, jak świat który opisywał i z którego wyrastał. A z perspektywy tego filmu widać wyraźnie, jak bardzo to życie, ta twórczość, ten świat opisywany – były z sobą idealnie spięte. Niemal tożsame.
Wspominając początek swojej drogi powie reżyser, że im wszystkim ówczesnym dokumentalistom chodziło tylko o opisanie tych drobnych, małych światów. Po opisywać ten świat? – pyta Wierzbicki. – Bo trudno żyć w świecie nie opisanym. – odpowie Kieślowski. Jest to przecież tak jak brak tożsamości – doda natychmiast. Dobitnie i krótko pojawia się więc coś co wygląda jak definicja kierunku. Opisanie świata miało się złożyć i rzeczywiście składało się na jakąś pełnię. Gdy dodało się świat „Szkoły podstawowej” Tomasza Zygadły do świata „Fabryki”, „Szpitala” i następnych filmów Kieślowskiego, to jakby mimochodem suma stawała się syntezą. Ale ta sama definicja i ta sama synteza mogły się pojawić u podstaw „kina moralnego niepokoju”, bo chociaż były to fabuły, też chodziło o opisanie świata. Tylko dodawało się do tego poczucie niezwykłej siły, jakie może mieć kamera (to „Amator”), i poczucie rozminięcia się rzeczywistości z marzeniami ludzi (tu: wszystkie filmy fabularne tamtego czasu, z „Przypadkiem”, ale i z „Kobietą samotną” Holland, z „Dziecinnymi pytaniami” i z tyloma innymi słynnymi filmami różnych, a jakby bliskich reżyserów).
Twórcy tego niezwykłego dokumentu prowadzą Kieślowskiego po jego własnych filmach i po jego świecie jakby mimochodem, będąc cały czas obok, mając świadomość własnego współuczestnictwa w tym, co było. Może dlatego Kieślowski tak chętnie mówił? Różnorodność pytań jest zresztą naturalna, choć równocześnie zaskakującą. Od takich: Jak dzisiaj spałeś? I Jak się czujesz? – aż do takich: Czym dla ciebie jest Bóg?… I Kieślowski odpowiada. A perspektywa ostateczna, którą dziś mamy powiększa wagę tych odpowiedzi: – Mam takie wrażenie, że mam dobre kontakty z Panem Bogiem. Własne, prywatne, bliskie. Proszę go o wszystko. Albo – Przyszły świat to piękna tajemnica. I dobrze żeby piękną tajemnicą pozostał.
Być może współpracownikom Kieślowskiego udała się rzecz niezwykła. Delikatnie i jakby mimochodem przeprowadzili swojego Mistrza przez różne tła jak z jego filmów: od biało-czarnego smutnego niczym w pierwszych dokumentach (rzecz nagrywana w jakiejś drewutni u Petryckiego), aż do pastelowych delikatności wiosennego krajobrazu niczym z jego filmów ostatnich. Stworzyło to z jego wypowiedziami i z jego twarzą całość tak spójną, że jak harmonijna konkluzja brzmią w tym tle słowa: – Jesteśmy teraz w fazie rozróżniania wartości. I ludzie będą tych wartości szukać. To prawda, że jest kryzys wszystkiego, ale to jest tylko faza.
Myśliciel, moralista, dobry, mądry człowiek – taki jawi się tutaj Kieślowski naturalnie, mimochodem. Jest taki, jakby nikt nie starał się niczego wymyślać czy „czegoś” formułować.
Jaka szkoda, że jest to już portret ostatni.
Artykuł autorstwa Marii Malatyńskiej pochodzi z magazynu „Film” (1996 rok, str. 12-13). Artykuł spisany i udostępniony przez Witolda „Syzyfa” Paczkowskiego.