– Dotrzymałeś obietnicy: nie robisz filmów. Ale czym żyjesz? Sądząc z rozkładu dnia dzisiejszego (masa spotkań, wywiad dla Canal Plus), jesteś człowiekiem nie mniej zajętym niż rok temu.
– To resztki. Normalnie nie jestem tak bardzo zajęty i mam nadzieję, nie będę już za chwilę. Czym żyję? Żyję życiem. Chodzę po ziemi. Czy coś z tego wynika? Niewiele, ale ja nie wiązałem z moją decyzją wielkich nadziei. Po prostu nie muszę już kąpać się po to, żeby iść na zdjęcia- kąpie się, żeby przeżyć jakoś dzień. Dzisiaj wydaje się to wartościowsze. Czy ciekawsze, nie wiem.
– Za to Twoje dawne filmy żyją drugim życiem. Zwłaszcza dokumenty – odbywają się retrospektywy w Montrealu, Kopenhadze, także w warszawskim Iluzjonie. Duże wrażenie robią „Gadające głowy”, krótki, zapomniany film z 1980 roku. Ważny w Twojej filmografii.
– Lubiłem go.
– Przypadkowym ludziom, od rocznego dziecka do stuletniej staruszki, zadajesz dwa pytania: Kim jesteś? Czego byś chciał? Twój rówieśnik, urodzony w 1941 roku, odpowiada tak: Wydaje mi się, że mam wszystko, co normalny, przeciętny człowiek powinien mieć. Może jest i dobrze, ale czegoś mi brakuje. Nie wiem, co bym chciał zmienić, ale chciałbym, żeby było inaczej.
Czy jest to także Twoja odpowiedź? Jakbyś dziś na takie pytanie odpowiedział.
– Bo ja wiem? Dostałem od życia więcej niż oczekiwałem i prawdopodobnie więcej niż jestem wart, jednak nie mógłbym powiedzieć, że mam wszystko. Na drugie pytanie- czego bym chciał? – także bym odpowiedział inaczej. Ja wiem dokładnie czego chcę. Czegoś nieosiągalnego, o czym mówi tytuł jednego z pierwszych filmów fabularnych, jakie zrobiłem: spokoju.
– „Gadające głowy” mają paradoksalny sens właściwie nie ma żadnej nadziei, a zarazem bez nadziei nie można żyć. Jest to także film o tym, że na najważniejsze pytanie nie ma odpowiedzi, choć każdy tej odpowiedzi szuka.
– Kiedy pytasz, ile jest dwa razy dwa i okazuje się, że cztery, jest to może ciekawe jako fakt, ale prawdziwie podniecające są dopiero pytania, na które nie ma odpowiedzi. Tych pytań jest kilka, może kilkanaście i towarzyszą nam od dzieciństwa do śmierci.
– Czy jednak nie masz wrażenia, że wiele pytań, którymi żyliśmy, którymi żyło polskie kino- po prostu wyczerpało się?
– Krzysztof Zanussi napisał niedawno artykuł o tym, że w obecnej kulturze zanikają pytania. Nie zgadzam się. Ludzie nie przestają pytać. Zresztą sam Zanussi, z którym rozmawiałem już po opublikowaniu tego artykułu, zastanawiał się, czy może jest tak, że ludzie, oglądając komiksowe kino, szukają w nim odpowiedzi na te same pytania, których myśmy szukali u Dostojewskiego, czy Prosta?
– Przykładem filozofii popularnego kina może być „Forrest Gump”, tegoroczny triumfator. Życie jest jak pudełko czekoladek, nigdy nie wiesz, co cię trafi- mówi Forrestowi mama. To jest parodia filozofii. U Zemeckisa wszystkie pytania zostają zawieszone. Widz odczuwa satysfakcję innego rodzaju: tak samo jak prostaczek Gump, nie rozumiemy życia, ale też nie musimy go rozumieć. Może jestem głupi, ale na pewno jestem coś wart.
– W tym już jest zawarte pytanie:, Po co żyję? Kim jestem? Nie widziałem „Foresta Gumpa”, ale myślę, że to niegłupi film, który odpowiada na jakąś ludzką potrzebę.
– Masz kontakt z młodymi?
– Staram się go mieć jak najwięcej. W szkole łódzkiej, w innych miejscach. Jeżeli czemuś poświęcam czas, to właśnie temu.
– Nie czujesz wobec nich dystansu?
– Nigdy go nie miałem.
– Ale oni należą do innej epoki, żyją właściwie w innym kraju niż myśmy żyli w młodości. Nie czują ściany ustroju, w cieniu której my żyliśmy.
– Zawsze jest jakaś ściana. Myśmy w tamtych czasach ze względów politycznych, cenzuralnych, zatrzymywali się przed tą ścianą, próbując ją ominąć. Oni mają szanse ją przeskoczyć.
– Oglądaliśmy niedawno nowe filmy Kena Loacha, reżysera, z którym często jesteś porównywany, któremu byłbyś gotów-jak piszesz – „podawać kawę na planie”. On się nie zmienił. Robi dalej krytyczne filmy o angielskiej rzeczywistości, wali głową w mur, uprawia coś w rodzaju „czeskiego kina”, czy też „kina moralnego niepokoju”. Co Ty na to?
– Patrzę z podziwem na kogoś, kto ma dosyć energii, aby opisywać świat, który jest mu bliski, kto kocha ludzi z trudem radzących sobie w życiu, nie mających dość pieniędzy, ludzi z poczuciem tymczasowości, którzy w natłoku codziennych problemów gubią sens, by go nagle odnaleźć, jak to bywa u Loacha, pod wpływem jakiegoś dramatycznego zdarzenia. Gdyby zastosować ostre kryteria moralne, powiedzieć, że on nie zdradził prostego człowieka: ja na przykład zdradziłem.
– Masz takie poczucie?
– Nie mam, ale czasem zarzucają mi, że robię jakieś francuskie filmy, zbyt estetyczne, zbyt piękne, wymyślone. W moim przekonaniu one nie są ani specjalnie francuskie, ani wymyślone, jednak skoro pada taki zarzut, coś w tym musi być.
– Te filmy kryją w sobie „przeklęte pytania”, ale są one bardzo elegancko opakowane.
– To, co nazywasz elegancją formy, jest tylko spełnieniem prawideł dramaturgicznych.
– Inaczej mówiąc: forma tych filmów zapowiada coś innego niż one zawierają, kojarzy się z kinem łatwiejszym, które daje symboliczne odpowiedzi. Tymczasem widz pozostaje z wielką niewiadomą. Wydaje mi się, że Twoje filmy wyrażają tęsknotę do świata, który byłby jakąś sensowną całością, ale ta całość nie może się złożyć, mówiąc słowami Tadeusza Różewicza. Świadomie przywołuje nazwisko poety, który ogłosił „śmierć poezji”, ponieważ myślę, że coś Cię z nim łączy. Również znalazłeś się w sytuacji artysty, który „zamilkł”, co nie oznacza- jak widać u Różewicza – braku twórczości. Poza tym milczenie artysty też bywa znaczące.
– Różewicz jest mi bliski, i w dramacie, i w poezji. Jest bliski swoim sposobem myślenia., swoim racjonalizmem i swoim pesymizmem. Ale ja nie ogłaszałem „śmierci kina”. Powody moich decyzji są bardzo przyziemne. Nie wypowiadam się na takim poziomie uogólnienia. Owszem, co jakiś czas powtarzam prowokacyjnie w wywiadach, że film dokumentalny, gatunek, który bardzo lubiłem, umarł. Zastąpiły go formy telewizyjne; reportaż, talk-show.
– Nominowany do Oskara film Maciej Łozińskiego „89 mm do Europy” jest klasycznym dokumentem, takim jakie robiło się w latach 70.
– Marcel Łoziński należy do tych nielicznych dinozaurów, którzy w piękny sposób uprawiają gatunek, którego już nie ma, zaprzeczając tym samym mojej tezie. I Bogu dzięki. To właśnie Łoziński zarzuca mi, że „zdradziłem” świat zgrzebny, prosty- dla celofanowych świecidełek. A ja liczę się z zarzutami osób, do których mam zaufanie.
– Z drugiej strony ten sam Łoziński, w swoim najnowszym filmie „Wszystko może się przytrafić”, stawia pytania o sens życia; posługując się postacią dziecka, zastanawia się, skąd bierze się u ludzi nadzieja, jak tworzy się wiara. Jednym słowem, ten społecznik, ironista, tropiciel manipulacji, idzie jakby Twoim śladem, wkracza na teren filozofii, religii. Ciekawe byłoby pójść dalej w tym porównaniu dwóch polskich nominowanych reżyserów, ale nie ma na to miejsca. Więc tylko zapytam o Twój ostatni pobyt w Stanach, z okazji przyznania Oskarów.
– Nie lubię Ameryki, więc staram się tam być jak najkrócej.
– Ale krytyka amerykańska lubi Twoje filmy.
– Toteż nie mówię, że nie lubię Amerykanów. Ja tylko nie lubię Ameryki, tak jak nie lubię Rosji, choć lubię Rosjan.
– Co w Ameryce razi Cię najbardziej?
– Podczas ceremonii przyznawania Oskarów zauważyłem ludzi z plakietkom zajmowacz miejsc. Kiedy ktoś wstaje ze swego miejsca, żeby wyjść do toalety, czy na papierosa, jak na przykład ja, natychmiast pojawia się zajmowacz miejsc i siada tam, gdzie przed chwilą siedziałem, żeby w telewizji wyglądało, że wszystkie miejsca są zajęte. Obserwując to, pomyślałem o tych tłumach, które stale oglądamy na ekranach telewizorów, jak manifestują za tym, czy za tamtym. Ilu wśród nich jest zajmowaczy miejsc, a ilu naprawdę za czymś się opowiada: za aborcją, czy przeciw aborcji, za czy przeciw wojnie? Przez krótką chwilę, tam, w Ameryce, zobaczyłem powszechność manipulacji i zadałem sobie pytanie: gdzie jest prawda?
– A co się dziej z tymi niezależnymi, którzy nie należą do świata zajmowaczy miejsc i sztucznych braw – czy oni z kolei nie są zapakowani w jakąś bezpieczną szufladę? Oglądamy z podziwem filmy Loacha, ale czy on nie siedzi w klatce z napisem nieugięty Ken Loach? Jego protest nie znaczy już tego samego, co w latach 60,70 prawda?
– Wtedy należał do pewnego ruchu. Dziś jest samotnikiem. Prawdopodobnie ma więcej racji niż kiedyś. Może dlatego jest samotny? Ale jest jeszcze normalny świat, poza światem zajmowaczy miejsc. Wszędzie można spotkać ludzi, którzy nie dają się zmanipulować.
Rozmowa Tadeusza Sobolewskiego z Krzysztofem Kieślowskim na łamach magazynu „Film” (maj 1995 rok, str. 68-69)
Artykuł udostępniony przez Witolda „Syzyfa” Paczkowskiego