Gdy Bóg zaczerpnął garść prochu, Napluł w nią i ulepił kształt człowieka, A potem tchnął weń oddech i kazał mu chodzić – Był to wielki dzień. I czy dlatego zrobił to Bóg, że był samotny? Czy powiedział sobie, że chce mieć towarzysza, I dlatego pomyślał, że stworzy człowieka, aby chodził po ziemi, A kościoły zbudował dla śpiewów i rozmów z Bogiem? Oto są pytania wyryte na ścianach starych jaskiń, wymalowane w strzelistych katedrach. Są na świecie mężczyźni i kobiety tak samotni, że wierzą iż Bóg też jest samotny.
Carl Sandburg (przekład Marka Skwarnickiego)
„Czerwony” to dzieło szczególne. Nie tylko dlatego, że wyszedłem z kina porażony jego wielkością i głębią, lecz i dlatego, ze stanowi ostatnia część trylogii poświęconej pojęciom wolności, równości oraz braterstwa.
W myśl deklaracji samego twórcy – jest to jego ostatni film. Do podobnych oświadczeń pochodzę zwykle z dużą ostrożnością. Wszystko wskazuje jednak na to, że Krzysztof Kieślowski traktuje swoją wypowiedź całkowicie serio, co obliguje do uważnego przyjrzenia się całemu jego dorobkowi.
W swej twórczości autor „Amatora” zawsze rozważał związki między wolnością i koniecznością, przypadkiem i tym co nieuchronne. Dotyczy to zwłaszcza dzieł zrealizowanych po roku 1980. Gdyby Witek z „Przypadku” zdążył na pociąg albo i nie zdążył, życie jego potoczyłoby się trzema różnymi drogami, zawsze jednak kończyłoby się klęską. Gdyby Piotr z „Krótkiego filmu o zabijaniu” spotkał w kawiarni Jacka, być może żyliby, i chłopak i taksówkarz. Gdyby Weronika przestała śpiewać, być może odnalazłaby miłość i sens życia. Najbardziej wymowny jest jednak przykład dwóch różnych zakończeń „Krótkiego filmu o miłości” i odpowiadającego mu odcinka „Dekalogu”, które diametralnie zmieniają sens opowieści.
Ową grę w przypadek (o ile jest to przypadek: u Kieślowskiego trudno o jakąkolwiek jednoznaczność) i determinizm mamy również w „Czerwonym”. Valentine i Auguste mają takie same czerwone smycze, mijają się na tej samej ulicy, chodzą do tej samej kafejki. To bardzo ważne i zgodne z logiką całego filmu, a przede wszystkim z tym, co jego autorzy nazywają retrospekcją równoległą: Auguste powtarza życie Sędziego (który też pewnie nie umiał spotkać swojej Valentine), a nad kawiarnią widnieje szyld „Chez Joseph” (Sędzia ma na imię właśnie Joseph). Dla obojga pieniądze nie są ważne, co więcej w „Czerwonym” realizuje się porzekadło o tym, iż nie dają one szczęścia. Valentine cieszy się, gdy przegrywa, dla Augustea wypadająca z automatu moneta stanowi zapowiedź zdrady Karin.
Jawi się zatem ostatnia część wielkiej trylogii jako traktat o przeznaczeniu. Więcej – jako film o Bogu. Czerwony jest przecież kolorem ludzkiej duszy (wiemy to od czasu „Szeptów i krzyków”), miłości, niepokoju, agresji. Tak, agresji również. W pewnej chwili widzimy kamień wpadający do pokoju Sędziego. „To szóste okno” komentuje beznamiętnie (przypominam, iż w „Dekalogu1” ateista demolował kościół w proteście przeciwko Bożemu okrucieństwu).
Sędzia nie jest jednakże Bogiem Starego Testamentu, z lubością chłonącym dym ofiarnych stosów. To raczej posępny zegarmistrz świata, zamknięty w poczuciu swej sędziowskiej misji i po ludzku cierpiący. Od dawna nie wydaje wyroków, bo jak Sartre hołduje przekonaniu, że ludzie sami dla siebie są piekłem.
Lecz ten Starzec nieustannie oskarża, ba – nienawidzi sam siebie, co przywodzi na myśl bohatera „Obcego” Camusa. Krzysztof Kieślowski odżegnuje się jednak od egzystencjalizmu: według niego zbawienie zawsze jest możliwe, a droga do niego prowadzi przez miłość.
Czy taki jest Bóg naprawdę? Nie wiemy. Teologia to wszak nauka skazana na wieczne niespełnienie, jako że niedoskonałemu nie dane jest pojąc istoty doskonałej. Czyż jest wiec „Czerwony” krytyką ludzkich wysiłków zbadania tego, co niezbadane? Być może. Kieślowski bardzo zdecydowanie unika zamknięcia postaci Sędziego w ramach jakichkolwiek dogmatów, co więcej – unika jej dookreślenia. Bohater grany (jak grany!) przez Jean-Louisa Trintignanta przewiduje co prawda czy moneta upadnie reszką do góry i kształtuje sytuację tak, by Auguste i Karin ostatecznie się rozstali, ale także dla niego katastrofa promu jest niespodzianką. W dodatku w filmie nieustannie czuje się obecność „kogoś trzeciego”, a czuje się to w dziwacznych na pozór jazdach kamery Piotra Sobocińskiego i eksponowaniu nieważnych na pierwszy rzut oka elementów, które jednak ułożą się w spójną całość, choć znaczenie wielu z nich na zawsze pozostanie zagadką.
W ogóle cała twórczość Krzysztofa Kieślowskiego stanowi spójną całość. Kiedy Auguste skrada się po gzymsie, w oknie widzimy włączony komputer z mapą Europy na ekranie monitora. To oczywiste „Dekalog1”, podobnie jak poprzedzająca tragedię uspokajająca prognoza, wnętrze kościoła i śmierć psa. Wyraźna opozycja między rozmową bezpośrednią, a kontaktem telefonicznym (w dodatku czasem za pośrednictwem automatycznej sekretarki) kojarzy się z „Dekalogiem2” i ma taką samą funkcję. Krążenie bohaterów w tej samej przestrzeni kojarzy się nieodparcie z „Krótkim filmem o zabijaniu”, a podglądanie – z „Krótkim filmem o miłości”.
Ale nie tylko „Czerwony” jest bez wątpienia najważniejszą częścią „Trzech kolorów”. Wydaje się „gorętszy” od „Niebieskiego” i bogatszy w znaczeniu od „Białego”. Jeszcze raz widać, że nie ma wolności (każde działanie bohaterów wynika z konieczności, choć oni sobie tego nie uświadamiają) i nie ma równości (ludzie pragną dominacji nad innymi, jak choćby despotyczny i zazdrosny chłopak Valentine). Jest za to braterstwo, wyraźne nie tylko w symbolicznym przykładaniu do siebie rąk Sędziego i Valentine, ale i w innych drobnych gestach. W dodatku los Sędziego jest losem człowieka pozbawionego miłości. Bliska mu jest i Julia, która zamykała się w samotności, i polski fryzjer. Przecież Karol mógłby opisać wiarołomną Dominique słowami Starca: „Była blondynką. Nosiła jasne sukienki. Miała jasne meble. W korytarzu wisiało lustro w białych ramach. W tym lustrze zobaczyłem któregoś wieczoru jej białe rozłożone nogi i mężczyznę między nimi”.
Muszę więc rozszerzyć stwierdzenie, które padło na początku: „Czerwony” jest filmem o Bogu i o człowieku. We wszystkich poprzednich utworach Kieślowski zdawał się zarzucać Stwórcy, że jest Sędzią nieczułym, okrutnikiem („Dekalog”) i manipulatorem („Podwójne życie Weroniki”). Teraz jednak wkłada w usta Starca nader ważną kwestię: „Gdybym był na ich miejscu, na pewno bym rzucał. To samo dotyczy tych których sądziłem. Z ich życiem w ich sytuacji. Byłem w swojej”. Wybacza swojemu Bogu, rozumiejąc, że go nie zrozumie.
Słów kilka należy się postaci Valentine fenomenalnie zagranej przez Irene Jacob. Jest trochę podobna do Veronique. W pewnej chwili mówi: „Czuję, że wokół mnie dzieje się coś ważnego”. Bo sama jest osobą ważną, wcieleniem czystości i niewinności, niejako medium. Diametralnie różni się od sąsiadów Sędziego – próbuje ratować brata-narkomana, dzwoni do matki, stara się utrzymać więź z terroryzującym ją Michelem. Wydaje się, że od czasu „Podwójnego życia Weroniki”, Kieślowski zaufał wszystkiemu, co w myśleniu potocznym łączy się z kobiecością (a więc przede wszystkim z intuicją), powtarzając za Jungiem, iż poznanie rozumowe jest tylko połową poznania.
Autor „Trzech kolorów” wyraźnie opowiada się za tą drugą połową. Całą swoją twórczością, konsekwentnie odchodząc od tego co zewnętrzne. Krzysztof Kieślowski wędrował w stronę krainy, skąd żaden odkrywca nie wrócił. Doszedł do jej granicy i do granicy możliwości filmowego medium. Umilkł, a ja zostałem z bezlikiem pytań.
Ps. Kiedy piszę o śmierci psa, mam na myśli psa Augustea, który nie przeżył zatonięcia promu. Oczywiście oboje bohaterowie będą mieli szczeniaka od Sędziego, ale ten nie żyję.
Artykuł pochodzi z magazynu „Kino” 7/8, 1994 rok str. 26-28, autorstwa Piotra Lisa. Materiał został spisany przez Witolda „Syzyfa” Paczkowskiego.