Wielcy skromni. Rzecz o wybitnych artystach filmu i teatru, którzy naprawdę są skromni

Jak wspomniałam, w roku 1988 na festiwalu w San Sebastian, na którym właśnie poznałam osobiście Polańskiego, byłam członkiem Jury FIPPRESCI. Jako członek owego jury myślałam i walczyłam o jedno – o nagrodę dla „Krótkiego filmu o miłości”. I udało się…

Znałam Kieślowskiego od wielu lat, ale nigdy nie nagabywałam go o wywiad, wiedząc jak bardzo tego nie lubi. On każe widzowi, i krytykom samym, na własny sposób interpretować swoje filmy, nie znosi wręcz wyjaśniać tego, co zrobił. Moim zdaniem wynika to z faktu, iż reżyser uważa, że robi swoje filmy w taki sposób, aby były one jasne i czytelne w swej wymowie. On nie jest od interpretacji swoich filmów. Jest od przekazywania uczuć, myśli, doznań, które go nurtują, zajmują, nawet trapią. „Dekalog” wzbudził ogromne zainteresowanie krytyki i odbiorców zachodnioeuropejskich, dlatego podczas obrad Jury FIPRESCI jego członkowie starali się mnie – jako polską dziennikarkę – wypytywać o wcześniejsze dokonania Kieślowskiego. Powiedziałam im więc, iż jest to pierwsza duża całość, poświęcona wyłącznie sprawom uniwersalnym człowieka. Przedtem reżysera pochłaniały tematy społeczne i polityczne, czemu dawał wyraz w licznych filmach dokumentalnych oraz fabularnych – „Amator”, „Przypadek”, „Bez końca”.

„Dekalog”, a następnie „Podwójne życie Weroniki” zostały entuzjastycznie przyjęte przez międzynarodową krytykę i widzów, głównie zachodnioeuropejskich. Po nakręceniu „Podwójnego życia Weroniki” przystąpił do realizacji tryptyku „Trzy kolory”. Na początku 1992 roku wraz z Piesiewiczem siedzieli w Paryżu pisząc scenariusz do owego filmu. Co pewien czas przyjeżdżał do Polski, głównie po to, by zobaczyć się z rodziną. Podczas jednego z takich przyjazdów poprosiłam go o rozmowę.

Urszula Biełous

– Panie Krzysztofie, sprawia pan krytykom wiele kłopotów. Na przykład jednej z francuskich dziennikarek powiedział pan, że robi pan filmy, bo nie potrafi pan nic innego. Czy to prawda, czy tylko kokieteria?

Krzysztof Kieślowski

– Nie, to nie jest kokieteria.

– To po co pan poszedł do szkoły filmowej, po co pan kształcił się jako reżyser?

– Wtedy nie wiedziałem, że jest to takie nudne. Jeszcze przez długie lata tego nie wiedziałem. Dowiedziałem się o tym dopiero po kilkunastu latach pracy.

– A zanim pan poszedł do szkoły filmowej – co pana fascynowało, co sprawiło, że pan tam poszedł?

– W ogóle nie poszedłem do szkoły filmowej, żeby być reżyserem filmowy. Poszedłem tam, żeby zostać reżyserem teatralnym. Wyreżyserowałem później jedną fatalną sztukę teatralną ze znakomitymi aktorami: „Życiorys” w Starym Teatrze w Krakowie. To była moja sztuka.

– Mówi pan, że jest to takie nudne zajęcia dla pana, ale przecież trzyma się pan reżyserii już ponad dwadzieścia lat…

– Tak. Właśnie dlatego, że nie potrafię nic innego.

– Musi się pan strasznie męczyć?

– Męczę się. Dużo mniej męczy mnie, jeśli mogę zrobić coś z drewna…

– Figurki?

– Nie. Zwykle rzeczy użyteczne, w których są niezbędne kąty proste.

– Można wymyślić jeszcze tysiące innych zajęć niż reżyseria, natomiast pana odpowiedzi – jak choćby ta – są w jakiś sposób oryginalne, intrygujące i myślę, że jest to jedna z przyczyn, dla której dziennikarze, zwłaszcza zagraniczni, chcieliby z panem porozmawiać. Czyni pan się w ten sposób zagadkowym facetem. Ciekawym.

– To co mówię dziennikarzom, jest prawdą. Nie wyjawiam im o sobie wszystkiego, ale nie prowadzę z nimi żadnej gry po to, żeby wydać się bardziej interesującym. Krótko mówiąc: odpowiadam szczerze, nie wyjawiając jednak wszystkiego. Mówię to, co myślę, lecz nie zawsze i nie wszystko. Ale też nie oszukuję.

– A czy nie jest dowodem nonszalancji takie oto zachowanie, kiedy w rozmowie z francuską dziennikarką odchodzi pan nagle, by włożyć monetę do parkomierza?

– Wręcz przeciwnie: jeżeli nie wrzucę monety do parkomierza, to potem zapłacę mandat w wysokości 230 franków. Francuska dziennikarka doskonale o tym wie, ponieważ i ona musi na chwilę odejść, by wrzucić monetę do parkomierza, inaczej także zapłaci mandat…

– Natomiast my nie możemy czegoś podobnego uczynić po to, by ta rozmowa była bardziej spektakularna, ciekawa.

– Dlaczego – możemy wyjść na chwile z telewizyjnego studia, zapalić papierosa i wrócić…

Na początku lat siedemdziesiątych kręcił pan filmy dokumentalne krytykujące ówczesny czas – początek dekady gierkowskiej, stając niejako na czele grupy: Zgadło, Łoziński, Kędzierski, Wiszniewski, Titkow. Wymieniłam tylko niektórych. Była to grupa zbuntowanych młodych ludzi, którzy ostro krytykowali ten okres, a wam mówiono – chyba po to, żeby dokuczyć – iż były to filmy w stylu „gadających głów”. I my tu teraz siedzimy jak te dwie gadające głowy…

– We wszystkich filmach są zawsze jakieś gadające głowy. Te głowy będą się zmieniać, znikać, potem pojawią się inne gadające głowy. Słowem: żaden film, ani fabularny, ani dokumentalny, nie może się obejść bez gadających głów. To, co ja zrobiłem, nie wyróżnia się niczym szczególnym. Przede wszystkim chciałbym zaprzeczyć, że stanąłem na czele jakiejkolwiek pokoleniowej grupy. Tak się złożyło, że pewne rzeczy były po prostu wspólne.

– Zdobył pan pierwszego w historii europejskiego Felixa. „Krótki film o zabijaniu” może nie był przyjemny, co wynikało z założenia, ale na pewno był wybitny.

– Chciałbym powrócić jeszcze do poprzedniego wątku. Otóż to, co robiłem niegdyś w dokumencie i co robili moi koledzy, uważam za rzecz naturalną. Myśmy podobnie myśleli o świecie, o nas samych, o ty, co nas otacza. Mieliśmy podobny pogląd na temat tego, co należy powiedzieć. To wszystko. Jedne filmy były lepsze, drugie gorsze. Moje na pewno nie były najlepsze. A już na pewno nie stanąłem na czele pokoleniowej grupy. W ogóle – żadnej grupy.

– Doprawdy trudna rozmowa z panem. Ja uważam, że był pan jeśli nie najlepszym, to jednym z najlepszych w tej grupie.

– Nie chciałbym zajmować się klasyfikacją.

– Należy więc zająć się tym, co pan robi. A to, co pan robi, nie bacząc na to, co pan mówi, iż nudzi pana to, co pan robi, jest niezmiernie interesujące. Gdyby pan tego nie lubił, nie wyobrażam sobie, żeby to mogło być interesujące. No, niech pan pomyśli logicznie: człowiek, który tego nie lubi, który nie ma talentu, nie jest w stanie stworzyć czegoś interesującego. A pan stworzył co najmniej kilkanaście bardzo udanych filmów. – „Dekalog” – to już jest dziesięć filmów…

– „Dekalog” – to już jest dziesięć filmów… Nie wiem, czy to trzeba koniecznie lubić. Znam adwokatów czy chirurgów, którzy nie lubią specjalnie swojego zawodu, a są dobrymi chirurgami czy adwokatami. To jest taki literacki obraz: że trzeba strasznie kochać to, co się robi, i wtedy wychodzi to nieźle – przez pewną namiętność, przez pewną agresję, którą się kieruje przeciwko temu, czego się nie lubi, nie znosi.

– Myślę, że była w panu szczególna złość, kiedy pan robił najpierw filmy dokumentalne przeciwko dekadzie gierkowskiej, potem przeciwko kolejnej dekadzie, do połowy lat osiemdziesiątych, do filmu „Bez końca”. Do tego filmu włącznie realizował pan utwory polityczne.

– Czy ja wiem – czy to były filmy polityczne?

– A jakie?

– Staraliśmy się robić filmy, które wydawały się publiczności i nam polityczne, ale na ekranie tak nie wyglądały. Na skutek tego, że potrafiliśmy się dogadać z publicznością – ponad głowami cenzury – filmy te pełniły funkcje polityczne – to fakt. Wymagało to świadomości publiczności i ona tę świadomość miała. Ale nie można było zrobić filmu politycznego, krytykującego władzę w roku 1970. Było to niemożliwe.

– Czy film „Robotnicy 71” powędrował na półki?

– Tak. Był raz gdzieś wyświetlany, raz tylko.

– A film „Z miasta Łodzi”?

– To nie jest film polityczny. On pokazuje sytuację w jakimś miejscu. I teraz powstaje problem pani jako widza: przychodzi sobie pani do kina i myśli: to jest miejsce dość okropne, ale przecież sytuacja jest dość okropna, i do pani należy wyciągnięcie wniosków. To jest taki film, który mówi, że władza jest tutaj zła, a komuniści są to ludzie złej woli albo niedouczeni. Robiło się wtedy ileś takich filmów, bo było można, ale nie jestem wcale taki pewien, czy inne filmy – ściśle i konkretnie krytykujące władzę, filmy publicystyczne, żeby coś załatwić czy zmienić, chciałbym robić.

– Ale przecież wiadomo, że krytycznie oceniał pan miniony system. Krytykował pan, jeśli nie dosłownie władzę, to na pewno skutki działania tej władzy. Doprawdy trudno pana zrozumieć – tak pan kluczy podczas rozmowy.

– Ależ ja wcale nie chcę, żeby mnie można było łatwo zrozumieć. Mój sposób oceny systemu rysował się dość jasno. Ale – nie robiłem filmów politycznych.

– Po filmie „Bez końca” zajął się pan zupełnie innego rodzaju twórczością. Nie miała ona nic wspólnego z tym, co pan poprzednio robił. „Dekalog” i „Podwójne życie Weroniki” są filmami traktującymi o ludzkich uczuciach. I tutaj pokazuje się pan jako zupełnie inny Kieślowski, aczkolwiek i w filmach dokumentalnych traktował pan o ludziach, ich uczuciach i emocjach. Jednak bardziej koncentrował się pan na świecie zewnętrznym. Czy tak?

– Tak, to się zgadza. Filmy, które robiłem, zawsze traktowały o ludzkich namiętnościach. Każdy z nich.

– Ale „Dekalog” i „Podwójne życie
Weroniki” zwróciły się ku światu wewnętrznemu bohaterów.

– To też prawda.

– Proszę przypomnieć jak powstał „Dekalog”?

– Po filmie „Bez końca” dostaliśmy w dupę od wszystkich. My, czyli ja z Piesiewiczem, autorem scenariusza. Od wszystkich decydujących o przyjęciu filmu, a więc od władzy, od opozycji, od Kościoła. Od publiczności nie.

– Ale od Kościoła także?

– Tak, ponieważ w filmie jest samobójstwo, są sceny erotyczne, bardzo wyraźne. A więc po „Bez końca” dostaliśmy cios w nieprzygotowany żołądek. Był rok 1984. Obaj z Piesiewiczem czuliśmy się, rzecz jasna, nienajlepiej. Pamiętam, że była wtedy akurat paskudna, jesienna pogoda: zimno, padał deszcz ze śniegiem, zgubiłem rękawiczki. Spotkaliśmy się z Piesiewiczem, mieliśmy fatalny nastrój, do tego jeszcze ochlapał nas samochód i wtedy Krzysztof powiedział: „Trzeba napisać coś nowego”.

– A dlaczego powiedział „trzeba”?

– Pewnie dlatego, że było zimno, pewnie dlatego, że było nam przykro, pewnie dlatego, że mieliśmy poczucie bezsensu tego wszystkiego, co dzieje się dookoła, a także z powodu tego, co dzieje się w nas, w środku. Pewnie dlatego pomyśleliśmy sobie z Piesiewiczem, że trzeba by się odwołać do elementarnych, najbardziej ludzkich uczuć i zasad. Zdań, nakazów czy zakazów. W zasadzie do tego sprowadzały się filmy „Dekalogu”.

– Istnieje zastanawiająca rozbieżność w odbiorze „Dekalogu” i „Podwójnego życia Weroniki” między widzami krajów zachodnich a Polakami i znaczną częścią naszej krytyki filmowej. Szczególnie dobrze oba te filmy zostały przyjęte we Francji, natomiast z mieszanymi uczuciami czy wręcz z niezrozumieniem u nas. Jak pan myśli, dlaczego?

– To pani powinna na to pytanie odpowiedzieć, nie ja. Ja nie wiem.

– A czy mogło to wynikać z braku wrażliwości, wyczucia, zupełnie innych doświadczeń, które ma już za sobą cywilizowany świat?

– Myślę, że jest to o wiele bardziej skomplikowany splot zagadnień psychologicznych, kulturowych przede wszystkim, a także doświadczeń związanych z naszą tradycją chrześcijańską, ze sposobem traktowania religii, pojmowania funkcji Kościoła i tak dalej. Ja nie narzekam na odbiór „Dekalogu” w Polsce, przynajmniej ze strony Kościoła. „Tygodnik Powszechny” bardzo dobrze recenzował ten film. Bardzo mi pomógł.

– No tak, ale niektórzy widzowie twierdzili, że pewne odcinki „Dekalogu” są na przykład wydumane…

– I mieli nieco słuszności: niektóre były troszkę wydumane, to prawda.

– A jednak podobały się gdzie indziej.

– Wie pani, gdzie indziej mogli nie zauważyć, że one są wydumane.

– Ma pan poczucie humoru. Nareszcie tego dotknęłam.

– Ja tego nie ukrywałem.

– Pewna francuska dziennikarka powiedziała cytuję: „Często mówi pan o swoim pesymizmie”. Na co pan: „Tak, w istocie jestem takim samym pesymistą jak dawniej, tyle tylko, że uważam, iż nie należy stale zamęczać tym ludźmi”. Tymczasem okazuje się, że ma pan ogromne poczucie humoru, nie pozbawionego sarkazmu.

– Ale poczucie humoru nie wyklucza pesymizmu, a nawet może odwrotnie…

– Bardzo zagadkowy z pana człowiek. I właśnie dlatego – moim skromnym zdaniem – jest pan interesujący. I dlatego robi pan dobre filmy i dlatego „Podwójne życie Weroniki” jest kolejnym pana sukcesem. Myślę, że to może poprawiać pana nastrój.

– Bo ja wiem – czy to może mi poprawić nastrój? Myślę, że nie. To, że jestem pesymistą i rzadko się cieszę, wynika przede wszystkim z faktu, że mam taki ustrój biologiczny, oraz z konstrukcji psychicznej. Taką konstrukcję biologiczną miał mój dziadek i ojciec. Jeśli mnie cos naprawdę cieszy, to to, co ludzie do mnie piszą – jak odebrali film, albo spotkania, w czasie których o tym mówią. To daje mi wiele satysfakcji płynącej stąd, że ktoś dokładnie zrozumiał, że mówię do niego, i odpowiedział mi. Ponieważ tak to jest: to, co robię, jest w jakimś sensie sposobem porozumiewania się, a nawet rozmowy z drugim człowiekiem. Jeśli więc słyszę odpowiedzi, rozumiem, że to wszystko, co zrobiłem, miało jakiś sens. Warto się było szarpać, męczyć. Bo to nieprawda, że kino polega na tym, że wszystko pięknie się toczy, ze są reflektory, że jest festiwal, jakaś gala, smokingi…

– Właśnie, bardzo dobrze wyglądał pan w smokingu na festiwalu w Cannes w roku 1991…

– Tak, ale źle się czułem. Kino to jest co innego. Kino to jest mordęga, to jest wstawanie, to jest niespanie po nocach, to są wiecznie zaplątane kable, to jest to, że nie ma baterii i nie wiadomo czy będą…

– Nawet we Francji?

– Tak, wszędzie tak jest. Warunki są lepsze albo gorsze, ale problemy są podobne. To jest szarpanina. To jest deszcz. To jest daszek, pod którym czekamy, aż przejdzie ten deszcz, czasem godzinami. To jest kino. Dlatego mówię, że to jest meczące, dlatego mówię, ze to jest nudne, a momenty satysfakcji zdarzają się rzadko.

– A jednak pan to robi?

– Bo nie mam już wyjścia.

– Ależ panie Krzysztofie, pan się w to wciągnął. Kiedy się ogląda „Podwójne życie Weroniki”, to się widzi przepiękny, metafizyczny i poetycki film. Nie jestem psychologiem, ale wydaje mi się, że z pana stosunkiem do kina jest coś takiego, jak z miłością, równocześnie się kocha i równocześnie nienawidzi.

– Tak, słusznie, tak.

Powiedział pan w jednym z wywiadów, że „Podwójne życie Weroniki” to najbardziej optymistyczny pana film. Dlaczego?

– Ponieważ dobrze się kończy.

– Dla kogo?

– Dla Francuzki.

– Ale nie dla Polki…

– Dla polki też…

– Co takiego! Pan chyba żartuję?

– Nie, dlaczego? Dla Polki też. Nie żartuję.

– A dlaczego uśmiercił pan Polkę?

– Bo pieniądze były francuskie… ?

– Panie Krzysztofie, serio: czy chciał pan przez to dowieść, ze człowiek tak biedny, jak ta Polka, dąży do tego, by wyrównać swoje braki, swoją biedę, swoje poczucie niższości, krótko mówiąc. Dąży zatem do doskonałości duchowej, mając braki natury materialnej, i dlatego wyposażył ją pan w rzadko spotykany talent wokalny, podczas gdy mająca tak wiele dóbr materialnych, traktowanych w wysoko rozwiniętych krajach za naturalne, pragnie po prostu żyć, korzystać z życia i rezygnuję z możliwości zrobienia kariery artystycznej?

– Być może coś w tym jest.

– Czy opuścił pan Polskę?

– Nie. Nadal tu mieszkam. Mam rodzinę, dom, tutaj płacę podatki. Natomiast wiele czasu spędzam w Paryżu, we Francji, ponieważ dla francuskiego producenta (Marina Karmitza) piszemy z Piesiewiczem nowy scenariusz trzyczęściowego filmu – „Trzy kolory”.

– O czym będzie ten tryptyk?

– Generalnie zastanawiamy się z Piesiewiczem, co znaczą takie pojęcia jak „Wolność”, „Równość”, „Braterstwo” – „Liberte”, „Egalite”, „Fraternite”, a więc podstawowe hasła Rewolucji Francuskiej.

– Czy będą to filmy polityczne?

– Nie. Chcemy na te słowa spojrzeć z punktu widzenia kogoś, kto idzie ulicą. Kogoś z nas.

– A dlaczego „Trzy kolory”?

– Są to barwy francuskiej flagi – niebieski, biały, czerwony. Perspektywa filmów jest osobista, indywidualna. To perspektywa każdego z bohaterów, ale i nasza. Każdy będzie mógł potem, po obejrzeniu gotowych filmów, interpretować ich znaczenie na swój indywidualny sposób. Niczego nie narzucamy.

Warszawa, marzec 1992

Fragment książki pt. „Wielcy skromni. Rzecz o wybitnych artystach filmu i teatru, którzy naprawdę są skromni”, str. 53-63. Autorstwa Urszuli Biełous. Wydawnictwo Edition Spotkania
Tekst spisany i udostępniony przez Witolda „Syzyfa” Paczkowskiego

__
Witold Paczkowski
Pozostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *