Wywiad z Jeanem-Louisem Trintignantem

Z Lelouchem? Wolałbym z Kieślowskim.
Mówi Jean-Louis Trintignant

– Zrobił pan film z reżyserem, którego nazwiska nawet pan nie znał…

– To prawda. Mieszkam na prowincji, poza Paryżem. Mało znam ludzi kina, w ogóle mało zajmuję się kinem. Żyję raczej w środowisku chłopskim. Lepiej więc znam chłopów niż kino. Ale moja córka powiedziała mi: Jeżeli Kieślowski cię prosi, byś zagrał, nie potrzeba czytać scenariusza, trzeba to zrobić.

– I tak było?

– Właśnie tak. Jak przeczytałem scenariusz byłem pod wrażeniem. A potem, gdy już poznałem człowieka, to byłem pełen entuzjazmu, naprawdę.

– Czym Kieślowski tak pana ujął?

– Jest wspaniały. Jest dość wstydliwy, z rezerwą. To nie jest ktoś specjalnie serdeczny. On jest trochę taki jak ja. Ja jestem nieśmiały i tez nie jestem w kontaktach z ludźmi zbyt serdeczny.

– Dla nas jest pan jednak aktorem – legendą. Głównie za sprawą Leloucha.

– Rzeczywiście, po „Kobiecie i mężczyźnie” stałem się aktorem znanym, choć nie byłem wtedy już taki młody. Miałem w dorobku udział w 24 filmach i 30 sztukach teatralnych. Ale film Leloucha odniósł sukces międzynarodowy. Od tej pory zrobiłem z Lelouchem 5 filmów. Jednak ten pierwszy lubię najbardziej.

– A „Kobieta i mężczyzna” 20 lat później?

– Tak, to ostatni, który zrobiłem z Lelouchem, trochę gorszy od pierwszego, tak jak każdy remake. To nieważne, nie wszystko musi być udane.

– Chciałby pan znów z nim pracować?

– Z Lelouchem? Wolałbym z Kieślowskim.

– Jak pan ocenia kino francuskie dzisiaj? Odnajduje pan w nim swe nadzieje?

– To co jest ważne w kinie, to autorzy i realizatorzy. Dlatego myślę, że kino francuskie przeżywa teraz swój dobry okres. Na ostatnim festiwalu w Cannes było ono reprezentowane przez 3 wysokiej jakości filmy.

– Nie widzi więc pan kryzysu?

– Nie. Jest co prawda kryzys kin, kryzys dystrybucji, ludzie chodzą do kina mniej niż przedtem. Ale oglądają filmy w telewizji, na kasetach. Interesują się więc kinem, nawet jeśli zbyt często do kina nie zaglądają. Ale naprawdę nie ma kryzysu, nie wierzę w to. Może jestem optymistą.

– To chyba dobrze być optymistą?

– Pewnie.

– Więc pan, optymista, przyjeżdża na zdjęcia do filmu „Czerwony”. Przyjeżdża i spotyka reżysera – Polaka, operatora – Polaka. Na planie ekipa mówiąca różnymi językami…

– Na planie przede wszystkim mówiono po polsku, potem był angielski, trochę francuskiego. Ja nie mówię ani po polsku, ani po angielsku, żałuję. Było trochę trudniej, ale nie bardzo. To nie był problem. Któregoś dnia spytałem Kieślowskiego, czy trudno jest polskiemu reżyserowi kręcić filmy we Francji? On odpowiedział: wie pan, co jest trudne? Ustawić kamerę. Znaleźć właściwe miejsce dla kamery. Więc czy to jest po angielsku, czy po francusku, czy po polsku nie ma znaczenia. Główna trudność, to miejsce dla kamery. A on umie je znaleźć.

– A Irene Jacobe? Jaka była? Nie jest debiutantką, już grała, ale jeszcze jest bardzo młoda.

– Tak, grała wspaniale. Irene przypomina postać z filmu. Ona jest bardzo czysta, świetlana, otwarta i hojna. Gdyby nie była taka prawdziwa, to rola byłaby nie do zniesienia. Naprawdę, to ktoś, kogo się często nie spotyka, mało jest takich ludzi. Ale Irene Jacobe jest właśnie taka. Jak postać z filmu, ktoś głęboko oddany, dobry i pełen blasku. Ona naprawdę jest taka.

– Powróćmy na plan. Piotr Sobociński, operator. To ważne dla aktora znaleźć porozumienie z operatorem.

– On naprawdę zrobił na mnie wrażenie. To młody człowiek, niesamowity. To jeden z 2-3 najlepszych operatorów, jakich znam. Kręciłem dużo we Włoszech, tam jest wielu dobrych operatorów, więcej niż we Francji. Ale Piotr jest nadzwyczajny, oszałamiający. To prawie niemożliwe, by taki młody człowiek miał taką dojrzałość spojrzenia. To naprawdę wielki operator, naprawdę.

– Pan wie, że jego ojciec też jest operatorem. Piotr rósł z kamerą.

– Tak wiem, też wielki operator. Pozornie nie miałem z Piotrem żadnego kontaktu. Czasem mówił coś do mnie, nie rozumiałem tego, ale były to przede wszystkim kontakty za pomocą wzroku, a nie słowa. Nie rozumiałem tego, co on do mnie mówił, ale wszystko było dla mnie jasne.

– W tym filmie był jeszcze kompozytor, Zbigniew Preisner…

– Tak. Jego nie było na planie, poznałem go później. To wielka osobowość.

– Muzyka się panu podobała?

– Tak, bardzo. Uwielbiam film „Niebieski”, tam muzyka była bardzo ważna, może bardziej niż w „Czerwonym”. Uwielbiam Preisnera. Ależ wy macie wielkich muzyków w Polsce. Był tam również jeszcze jeden facet, Polak, mieszka w Szwajcarii. Też Piotr, który był fotosistą na planie, to wielki fotograf, Piotr Jaxa. Widziałem w łodzi wystawę jego fotosów z planu.

– Czy teraz wraca pan na wieś odpocząć?

– Odpocząć, może nie, ale nie mam żadnych projektów. Nie mam teraz ochoty kręcić filmu. Chyba, że pojawi się jakiś wspaniały film, to go zrobię. Ale niekoniecznie. Nie będę się fatygował, nie lubię tego.

Wywiad autorstwa Ireny Strzałkowskiej, zamieszczony w magazynie „Film” (sierpień, 1994 rok, str.51)
Tekst spisany i udostępniony przez Witolda „Syzyfa” Paczkowskiego

__
Witold Paczkowski
Pozostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *