Życie czyli wszystko

– Kiedy byłem chłopcem, nie chciałem się uczyć, więc ojciec wysłał mnie do szkoły pożarniczej we Wrocławiu. Spędziłem tam pół roku i uciekłem. Obcy był mi wojskowy dryl, który tam panował. Dziś myślę, że ojciec wymyślił tę szkołę po to właśnie, żebym to zrozumiał. I zrozumiałem. Trafiłem do średniej szkoły w Walbrzychu. Był w niej nauczyciel historii, surowy starszy pan, którego wszyscy się bali. Pewnego dnia po odpowiedzi chciaę mi wpisać ocenę do dzienniczka. Te dzienniczki wypełnialiśmy sami. W moim historia była napisana przez „ch”, a chemia przez samo „h”. Więc ten starszy pan popatrzył na mnie i powiedział: „Oj Kieślowski, Kieślowski, chyba lepiej żebyś został strażakiem”. Wtedy postanowiłem, że nikt nigdy nie każe mi być kimś innym, niż chciałem.

– Nie mogę powiedzieć, żebym miał szczególnie trudną młodość. Wszystkim wtedy było ciężko. Urodziłem się w 1941 roku, wiec dzieckiem byłem tuż po wojnie. Nam może było trochę ciężej niż innym, bo ojciec miał gruźlicę i nie mógł pracować. Jeździliśmy od miasteczka do miasteczka, od sanatorium do sanatorium. Nigdzie nie zatrzymywaliśmy się dłużej. Kiedyś policzyłem, że do 14 roku życia zdążyłem się przeprowadzić 40 razy. To oznaczało kupę czasu spędzonego w pociągach i na ciężarówkach, którymi przewoziło się meble. To oznaczało brak bliskich przyjaciół, brak poczucia stabilizacji. Zwłaszcza, że ja tez miałem chore płuca i sporo czasu spędziłem sam, z daleka od rodziców.

Tak mówi Krzysztof Kieślowski o swoim dzieciństwie i zaraz dodaje, że wtedy wcale nie chciał być reżyserem. Właściwie w ogóle nie wiedział, kim chce być. – Kiedy w domu zabrakło pieniędzy, rodzice wysłali mnie na jakiś czas do wuja. Gdyby mój wuj był kierownikiem stolarni, może zostałbym stolarzem. Ale on był dyrektorem szkoły teatralnej.

Wiec najpierw był przypadek. Ale potem przyszedł upór. Krzysztof Kieślowski zdawał na reżyserię trzy razy. Kiedy ją skończył miał 28 lat.

Zaczynał karierę jako dokumentalista. Jego filmy „Byłem żołnierzem”, „Szpital” czy późniejsze „Z punktu widzenia nocnego portiera” i „Siedem kobiet w różnym wieku” weszły do historii polskiego dokumentu. Kieślowski potrafił obserwować.

– To normalne, jeśli się spędziło dzieciństwo w drodze i na dworcach, jeśli się czuje w ustach smak mielonego z przyperonowego baru w Wałbrzychu. Te mielone to był zresztą nie lada rarytas. Przez tydzień oszczędzałem na biletach trolejbusowych, żeby sobie taki kotlet kupić. Dzisiaj, kiedy matka mojej montażystki przyjeżdża do Paryża i robi mielone, to żartujemy, że smakują jak te z dworca w Wałbrzychu.

Ale teraz już poważnie. Każdy dokumentalista musi w pewnej chwili dostrzec granice, której nie można przekroczyć. Wtedy zaczyna się tęsknić za fabułą.

Wiec język dokumentu Kieślowskiemu nie wystarczał. W tym języku nie dawało się powiedzieć wszystkiego, co chciał. O ludzkich wyborach, o roli przypadku w życiu człowieka, wreszcie o miłości. W 1973 roku zadebiutował jako fabularzysta telewizyjnym „Przejściem podziemnym”, potem były „Personel”, „Spokój”, „Blizna”, wreszcie „Amator”. Portretował w tych filmach ludzi żyjących w państwie totalitarnym, pokazywał zakłamanie i podwójną moralność, mówił o tęsknocie do prawdy. Wpisał się w nurt „kina moralnego niepokoju”. Razem z Holland, Kijowskim, Falkiem stworzył zjawisko ważne. Pod koniec lat siedemdziesiątych to właśnie oni, filmowcy, długo przed socjologami wyczuli społeczny nastrój, który doprowadził do rewolucji 1980 roku. Ale potem ta grupa rozpadła się. – O sile kina w latach siedemdziesiątych zadecydowały filmy Andrzeja Wajdy i Krzysztofa Zanussiego. Oni nakręcili „Człowieka z marmuru” i „Barwy ochronne”. A potem stało się coś, co w historii sztuki zdarza się bardzo rzadko – my, później wchodzący do filmu, nie zanegowaliśmy ich dorobku. Odwrotnie – nawiązaliśmy z nimi ścisłą współpracę. Łączył nas bunt wobec rzeczywistości, którą zresztą dzieliliśmy z widzami. Ale każdy z nas był inny. I w 1979 roku powiedzieliśmy sobie, że już dosyć, zrobiliśmy razem wszystko, co się dało, teraz każdy musi pójść własną droga.

Przyszedł czas dla Kieślowskiego nie najlepszy. Jego filmy były chłodno przyjmowane przez polska krytykę.

– Ja myślę, że dramat Krzysztofa Kieślowskiego polega na tym, że po sukcesach lat siedemdziesiątych, został on w następnej dekadzie przez polska krytykę odrzucony. Nawet katolicki „Przegląd Powszechny” przestrzegał piórem Krzysztofa Kłopotowskiego, że Kieślowski to fałszywa moneta. I Krzysztof pogodził się z tym odrzuceniem, znalazł sobie inny sposób na życie. Oszałamiający sukces, jaki przyszedł ostatnio, trafił na innego człowieka. Dzisiaj Krzysztof nie potrafi się już tym sukcesem cieszyć – tak mówi Krzysztof Zanussi, przyjaciel Kieślowskiego, człowiek, który jest współproducentem niemal wszystkich jego filmów.

W latach osiemdziesiątych Kieślowski zaś coraz wyraźniej zaczął odwracać się od spraw społecznych. W „Przypadku” pokazywał jak los człowieka może zależeć od jednej chwili, w „Bez końca” uciekł wręcz w metafizykę.

– Zajmowałem się polityka, dopóki wierzyłem, że możemy mieć wpływ na los kraju, w którym żyjemy. Ale przeżyłem zbyt wiele przewrotów. Kiedy kolejny raz straciłem nadzieje, więcej nie miałem ochoty się tym zajmować. Dzisiaj niechętnie otwieram gazety. Nabrałem do polityki obrzydzenia.

Jest i coś jeszcze.

– Kiedyś byliśmy zobowiązani do wyrażania społecznego protestu. Dziś jesteśmy z tego zwolnieni. Jest tysiące innych sposobów na wykrzyczenie swojego niezadowolenia. Niedawno usłyszałem piosenkę z płyty włączonej przez moja córkę. Ktoś śpiewał: „Co wyście zrobili z tym krajem?” Można wiec śpiewać, pisać, rysować, występować na wiecach albo rzucać jajkami. Niekoniecznie trzeba wyrażać sprzeciw w filmach.

To był przełom. Zwłaszcza, że w czasie stanu wojennego Kieślowski spotkał Krzysztofa Piesiewicza.

– Praca z Krzysztofem daje mi ogromnie dużo. Jego osobowość ma z pewnością wpływ na to, co robię. Potrafiliśmy się odnaleźć, dogadać, uzupełnić. Jak wszystko w życiu, nasze spotkanie było przypadkiem. Przypadkiem poznała Piesiewicza Hania Krall, ja chciałem robić film o sadach w stanie wojennym, wiec Hania nas ze sobą skontaktowała. Przypadek. Dobry przypadek. Ale obaj byliśmy do tego spotkania przygotowani przez to, co zrobiliśmy, przez co przeszliśmy, co nas dotknęło. Wierze, że na dobry przypadek trzeba sobie zasłużyć.

Od tej pory stanowią nierozłączny team. Napisali razem kilkanaście scenariuszy.

– Dzięki Krzysztofowi odkryłem nowy świat – mówi mecenas Krzysztof Piesiewicz. – Zawsze lubiłem kino, ale on mi uprzytomnił, jak wiele można za pomocą filmowego języka powiedzieć. Dzięki niemu twórczość stała się częścią mojego życia. Ja też chyba wniosłem coś w życie Krzysztofa. Razem szybciej dotarliśmy do świata uczuć intymnych, świata zmysłów, tęsknot, nostalgii. To wszystko w jego wcześniejszych filmach było, ale gdzieś głęboko ukryte.

Wiec potem był już „Dekalog”, dwa „Krótkie filmy” – o zabijaniu i miłości, „Podwójne życie Weroniki”, wreszcie „Trzy kolory”. Pełen dystansu chłód w kraju i entuzjazm Europy. Bo w Europie nazwisko Kieślowskiego wymienia się jednym tchem z nazwiskami Jarmusha i Almodovara. Kieślowski stal się prorokiem nowego kina europejskiego, a na dodatek odniósł niezwykły wręcz sukces kasowy.

– My sobie tutaj w ogóle nie zdajemy sprawy, kim jest Kieślowski na Zachodzie – twierdzi Krzysztof Piesiewicz.

Jego sile dostrzegł natychmiast jeden z najlepszych francuskich producentów, Marin Karmitz. Jeszcze kiedy Kieślowski robił we Francji „Podwójne życie Weroniki”, Karmitz zaproponował mu, by w jego MK2 zrealizował swój następny projekt. To dla niego Kieślowski robi trylogie „Trzy kolory”.

– Kieślowski jest dzisiaj z pewnością najsłynniejszym reżyserem europejskim – mówi Martin Karmitz. Pracowałem z Resnaisem, Godardem, Chabrolem, Malle’em, braćmi Taviani, Angelopoulosem, ale jeszcze nigdy nie spotkałem się z takim zainteresowaniem ze strony dystrybutorów. Trylogia została sprzedana jeszcze przed realizacja do niemal wszystkich krajów świata. Kieślowski potrafi mówić językiem uniwersalnym. Produkując jego film mam wrażenie, że uczestniczę w narodzinach dzieła niezwykłego. To dla producenta niezwykła satysfakcja.

W swoich filmach Kieślowski opowiada o czasie, w którym żyjemy, o zmieniających się obyczajach i meandrach współczesnej moralności. Nie feruje wyroków, nie ocenia, nie tworzy wyraźnej granicy miedzy dobrem i złem. Pokazuje, że poza cala przyziemnością, poza codziennym wyścigiem do kariery i bogactwa, poza wybujałymi ambicjami i stresem jest jeszcze cos, co po drodze zgubiliśmy: tęsknota, miłość, tolerancja. Że są ból i cierpienie, obok których nie wolno przechodzić obojętnie.

W twórczości Krzysztofa Kieślowskiego ważną role odgrywa metafizyka.

– Nie lubię mówić o Kościele jako instytucji, wole raczej o wierze. Pytają mnie często, czy jestem przesadny. Przesady to raczej domena kobiet, choć jeśli czarny kot przebiegnie mi drogę, to się nie ruszę, choćbym miał nawet stać przez cala noc do rana. Czy wierze w duchy? Odpowiem, że nie. Ale wierze w stała obecność obok nas wszystkich ludzi, których kochaliśmy i którzy nas kochali, a których już nie ma. Wierze we wpływy tych ludzi na nasze postępowanie. Ja nawet bardzo często zastanawiam się czy cos zrobić, bo myślę, co by o tym
powiedział mój ojciec, który nie żyje od 56 roku. I na pewno jest gdzieś blisko.

W „Dekalogu” wybory człowieka wydawały się wyborami mniejszego zła. W miarę upływu czasu jednak filmy Krzysztofa Kieślowskiego staja się coraz jaśniejsze, zaczyna w nich triumfować miłość.

– Jestem z natury pesymista. Wole myśleć o przeszłości, bo wiem ile głupstw narobiłem i wiem, że kilka razy nie postąpiłem podle. Albo postąpiłem i to już się stało. A przyszłość jest czarna dziura. jest w niej do zrobienia tyle idiotyzmów i świństw. Dlatego jako pesymista rozpaczliwie szukam nadziei, chce ja gdzieś dostrzec, chce jej dotknąć. Pewnie dlatego moje filmy są jaśniejsze.

Zmienia się pewnie i sam Kieślowski. W Polsce uchodził on zawsze wśród dziennikarzy za osobę nieprzystępną. Potrafił być nieprzyjemny, opryskliwy. – A jaki miałem być – pyta – skoro ze wszystkich stron byłem napastliwie atakowany?

Teraz wszystkich zaskoczył. Na początku października wpadł na dwa dni do kraju. Na konferencji prasowej był skromny, rozluźniony, otwarty i sympatyczny.

Podobno Krzysztof Kieślowski jest człowiekiem z natury nieufnym – jak każdy, kto wiele w życiu przeszedł. Ale ludzie, którym udało się do niego zbliżyć są nim zafascynowani. – To człowiek dużego kalibru – mówi Karmitz. Człowiek o wielkim intelekcie, a jednocześnie wierny zasadom moralnym i etycznym.

– Krzysztof jest wymagający, zdyscyplinowany, a jednocześnie wyrozumiały, wrażliwy na ból, cierpienie i krzywdę. Oczywiście prawdziwe, bo histerii i egzaltacji nie znosi. – Nie spotkałem przedtem nikogo tak chłonącego świat i ludzi. Współpraca z nim jest przygoda intelektualna, i to bardzo specyficzna. Obraz chłodnego intelektualisty, jaki do niego przylgnął, nie jest do końca prawdziwy. Krzysztof jest bystrym i mądrym obserwatorem, ale jednocześnie nie pozwala sobie na żadną spekulatywność. Przyjmuje świat taki, jakim on jest. Poza tym jest człowiekiem życzliwym, dowcipnym, właściwie wesołym. Jest przyjacielem.

„Niebieski” przyniósł Kieślowskiemu weneckie Złote Lwy i ugruntował jego czołową pozycję wśród europejskich twórców filmowych. A jednak po tych wszystkich sukcesach reżyser wyznał dziennikarzowi AFP, że po skończeniu „Trylogii” chce wycofać się z filmu.

– Wszyscy sobie wyobrażają, że praca reżysera to cos fantastycznego. Dużo się zarabia, żyje w świetle reflektorów, latają za człowiekiem dziennikarze, potem jest jakiś wyjazd, jakiś festiwal. A naprawdę to ciężka harówa. Od dziewięciu miesięcy nie śpię dłużej niż po piec godzin na dobę. To praca wyniszczająca fizycznie i wycieńczająca psychicznie. Towarzyszy jest ciągła niepewność, czy to, co się opowiada, znajdzie słuchacza. To straszny stres. Nie wiem, czy chce znowu ryzykować. Boje się. Jestem na to za słaby. To jest tak, jak ze sportowymi zawodami. Niedawno były mistrzostwa lekkoatletyczne świata. Przyjechał na nie Carl Lewis – Amerykanin, który kiedyś zdobywał wszystkie medale. Teraz przegrał. Trzeba było koniecznie zobaczyć twarz tego człowieka. Żeby zrozumieć, że może nie warto ryzykować.

I zaraz Kieślowski opowiada, jak po każdej premierze u Marina Karmitza odbywa się spotkanie ekipy. Z biurowych okien widać inne okna czteropiętrowego budynku. We wszystkich jest jasno. W tamtych pokojach siedzą ludzie, którzy przez telefon i fax zbierają dane dotyczące frekwencji na świeżo wprowadzonym na ekrany filmie. Po „Niebieskim” był euforyczny bankiet. Ale takie spotkanie może tez przerodzić się w stypę.

– No i teraz jest pytanie, czy chce się grac dalej. Ja nie mam cienia przyjemności w życiu z kamera. Mogę wziąć krzesełko, paczkę papierosów, kawę i czytać. Jest tyle książek, których jeszcze nie zdążyłem przeczytać. I tych, które chciałbym przeczytać po raz czwarty i siedemdziesiąty czwarty. Wystarczy do końca życia.

– Wysłałem do Krzysztofa list – mówi zaniepokojony Piesiewicz. – Napisałem, że nie ma prawa tego robić, bo dzisiaj nie należy już wyłącznie do siebie.

Ale może w tej deklaracji jest po prostu zmęczenie wyczerpującą praca. Może i trochę leku przed sukcesem, który – jak mówi Krzysztof Zanussi – przyszedł do człowieka, który znalazł sobie inny sposób na życie. Artyści co jakiś czas zapowiadają swoje odejście. Zwłaszcza wielcy artyści. Na szczęście najczęściej potem zmieniają zdanie. Żeby znów powiedzieć cos ważnego, żeby przyjrzeć się światu i człowiekowi. Maja prawo do chwil niepewności, zmęczenia, zwątpienia. Jak mawia Kieślowski: – Moje życie jest wszystkim co mam.

Barbara Hollender [„Rzeczpospolita”, 27.11.1993]

__
Rafał Toborek
Pozostaw komentarz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *